Blogowanie od kuchni. / KONKURS! Wygraj aparat Sony!

13:59 Kinga ⚬ Yummy Lifestyle 63 Comments

Moi Drodzy. Dzisiejszy post będzie troszkę nietypowy ;) Prowadziłam bowiem tydzień temu prelekcję na temat blogowania w ramach festiwalu Mentorzy e-Biznesu odbywającego na mojej uczelni. Z słuchaczami podzieliłam się moimi spostrzeżeniami dotyczącymi prowadzenia bloga po dość długim czasie blogowania, bo Yummy Lifestyle istnieje już ponad 4 lata! O wyciągniętych z 'wykładu' wnioskach możecie przeczytać na portalu lovekrakow.pl w artykule Kraków bloguje. Pomyślałam, że nie będzie złym pomysłem kontynuowanie opowieści o moim blogowaniu właśnie tu. W związku z tym pokażę Wam dzisiaj jak powstają moje posty, od początku do końca :)


1. Inspiracja...
Zanim napiszę post szukam inspiracji do przepisów. Przeszukuję mój zbiór książek kulinarnych, magazynów i dodatków do gazet o tematyce 'kuchennej'. Od jakiegoś czasu ogromnym i nieocenionym sposobem na wyszukiwanie nowych pomysłów jest serwis Pinterest.com. Liczne zdjęcia powalają na kolana i nie pozwalają oderwać się od ich przeglądania. Inaczej wygląda szukanie przepisów na dania bardziej tradycyjne. Wtedy w ruch często idzie telefon czy Skype. Kontaktuję się z mamą lub babcią, żeby rozwiać wątpliwości czy upewnić się co do listy składników. Jednym zdaniem - każdy post to wielkie przeszukiwania internetu, mojej mini biblioteczki i telefony do rodziny. :)


2. Przygotowanie.
Mam już pomysł i co dalej? Podejmuję kolejne kroki. Tutaj raczej nie robię nic nadzwyczajnego a raczej to co każdy bloger: modyfikowanie przepisu pod siebie, tworzenie listy zakupów, przygotowanie 'stanowiska pracy', czarowanie w garnkach i przygotowywanie dań, które mają skraść serca innych :)


Przyznam szczerze, że moje gotowanie jest dość... długie ;) Nie jestem w stanie stwierdzić czy wynika to z lubienia samej czynności gotowania, dokładności czy po prostu braku pośpiechu w kuchni ;) Rzecz jasna bardzo motywujący jest burczący brzuch, więc jeśli występuje takie zjawisko - nie ma mowy o przygotowaniu zapiekanki na obiad przez blisko 2 godziny ;) (a uwierzcie, zdarzało mi się spędzić tyle czasu nad daniem, które można przygotować w 40 minut ;) ) 


Jednak z dumą stwierdzam, że czekoladowe tartaletki z karmelem, na przykładzie których tworzę dzisiejszy post, powstały w godzinę (nie licząc czasu chłodzenia ciasta ;) ).


3. Czas na zdjęcia!
Danie jest gotowe, przychodzi więc czas na zdjęcia. Jednak nie jest do takie hop siup ;) Do zdjęć przykładam ogromną wagę, nie wiem, czy nie większą, niż do samego przepisu. To zdjęcie ma skusić Czytelników do zapoznania się z przepisem, ma pobudzić apetyt i oddziaływać na widza.


Stąd też często zanim skończę 'sesję' potrawy jest ona już zimna i przed konsumpcją muszę ją podgrzewać :) Zrobienie dobrych zdjęć wiąże się z kombinowaniem, stylizowaniem potrawy na różne sposoby, układaniem przedmiotów otoczenia w różnych wariantach. Wszystko musi ze sobą idealnie współgrać i nie odpuszczam dopóki nie osiągnę zadowalających efektów ;)



4. Tworzenie notki. 
Ostatnim etapem jest stworzenie ciekawego posta. Najczęściej notki piszę w swoim łóżku, z kubkiem herbaty na stoliku obok. Z miękką poduszką pod plecami i pod ciepłym kocem jest mi najwygodniej ;) I przyznam szczerze i otwarcie, że jestem małą ekshibicjonistką i lubię się czasem obnażać ze swoich życiowych historii. Stąd też na blogu często pojawiają się moje wspomnienia, nawiązanie do jakichś zdarzeń, z którymi są połączone ciepłe myśli. Wydaje mi się, że to pozwala Wam na odbiór mnie jako realnej, normalnej osoby, która cieszy się z małych rzeczy :) Przez prowadzenie bloga w taki a nie inny sposób chcę, żebyście mieli mnie za wiarygodnego człowieka, bo wydaje mi się, że do takich ludzi chętniej się wraca :)


I tu też pojawia się KONKURS :) Z bardzo fajną i wartą zachodu nagrodą jaką jest cyfrowy aparat Sony Cyber-shot DSC-HX20, czyli model, którym zostały przygotowane zdjęcia do tego postu :) A oto zasady:
1. Konkurs będzie trwał od dziś (piątek, 30 listopada) do niedzieli, 16 grudnia do godz. 23:59.
2. Zadanie konkursowe jest powiązane z punktem 4 postu. Chciałabym, abyście w komentarzu pod notką opisali pewną swoją historię powiązaną z kulinariami i emocje jej towarzyszące (mile widziane będą zdjęcia podlinkowane w komentarzu lub podesłane na adres konkurs.yummylifestyle@gmail.com wraz z treścią komentarza i tym samym nickiem). Może to być romantyczna kolacja z ukochaną osobą, czy piknik z przyjaciółmi. Zależy mi na tym, żeby historie były prawdziwe i miłe do czytania. :) Podpowiem, że lubię m.in. historie wzruszające, romantyczne, zabawne, łapiące za serce :)
3. Proszę, aby w komentarzu zamieścić swój adres mailowy. Komentarze anonimowe bez podanego kontaktu nie będą brane pod uwagę przy wyborze nagrody.
4. Każda osoba może zamieścić tylko jeden komentarz.
5. Zwycięzcę wybiorę osobiście biorąc pod uwagę przede wszystkim zgodność z tematem :)
6. Ogłoszenie wyników nastąpi w dniu 18 grudnia 2012 r. czyli w moje urodziny :)
7. Nagrodą w konkursie jest aparat Sony Cyber-shot DSC-HX20.
8. Przed wzięciem udziału zapoznaj się proszę z regulaminem konkursu.

Życzę powodzenia!!! :)))


63 komentarze :

  1. Całe moje życie mogłabym zilustrować odpowiednim jedzeniem, ale może ta będzie najbardziej w Twoim guście...:)
    Wszystko - jak to zwykle bywa- przez miłość. Wiadomo, jak wygląda zakochanie w wieku nastu lat. Ogrom uczuć, serce jak stado nadpobudliwych motyli... Niestety tylko z mojej strony. Tak więc musiałam grać dobrą koleżankę i z płomyczkiem nadziei czekać na zmianę. Cóż było robić. Jako koleżanka na zaproszenie do kina liczyć raczej nie mogłam, więc wzięłam sprawę w swoje ręce. Przez żołądek do serca? Miałam zamiar usłać tą drogę cukrem i czekoladą.
    Kiedy pierwszy raz zaprosiłam Go "ot tak, na pogaduchy", postanowiłam zrobić coś eleganckiego, czego pewnie wcześniej nie jadł. Padło na koszyczki czekoladowe z kremem mascarpone: http://ciasteczkowepotwory.blox.pl/resource/czekoladkimascarpone1.JPG
    Ile się przy nich narobiłam...A kiedy stały już, udekorowane moją najcenniejszą posypką, dostałam telefon - "jednak nie mogę przyjechać". Cios poniżej pasa. Chlipałam sobie właśnie nad swoim dziełem, kiedy kolejny telefon i już lepsza informacja - "będę, ale później". Był tak zauroczony czekoladkami, że chociaż miałam pretekst do kolejnego spotkania, bo uznał, że na takie rzeczy to on przyjedzie i bez zaproszenia. :D
    No ale poprzeczkę ustawiłam dość wysoko. Co zrobić tym razem? - zastanawiałam się po kilku tygodniach. A. zapytał mnie kiedyś, jaka była najbardziej pracochłonna rzecz, jaką zrobiłam. Odpowiedziałam, że francuskie plaisir sucre i dodałam, że co do francuskich deserów, to mam w planach joconde imprime entremet. Obie nazwy chyba troszkę go onieśmielały, ale kiedy wytłumaczyłam mu, co to takiego to joconde, pokazałam, jak to-to wygląda, to wiedziałam już, co będzie moim następnym posunięciem taktycznym. I tak też 3 dni robiłam i składałam mój deser.
    http://www.cukrowawrozka.pl/joconde-imprime-entremet/
    Pamiętam dokładnie, że to była środa. Wstałam o 5, żeby porobić ostatnie prace wykończeniowe. O 14 byłam już w domu i cała spięta sprawdzałam, czy wszystkie ozdoby są na swoim miejscu. Zostałam doceniona, ale cóż... nic poza tym. Kobieca duma kazała mi zakończyć sprawę. I naprawdę się starałam. Z najwyższym wysiłkiem powstrzymywałam się od pisania smsów, od bycia miłą, słodką i kochaną... Niestety A. uważał chyba, że naprawdę fajnie mieć koleżankę cukierniczkę... Cała historia miała mnóstwo perypetii, niuansów i zwrotów akcji, ale w skrócie to tak: po roku mojego wylewania łez A. coś tam zaskoczyło w głowie, jakieś trybiki się przestawiły i pewnej nocy zaskoczył mnie smsem informującym jasno i czytelnie, że mnie kocha. "O Boże, jak bardz pijany musi być??". Okazało się, że pijany nie był, a my już od roku jesteśmy razem. Kiedy zapytalam, dlaczego właściwie chciał się ze mną spotykać, skoro byłam tylko koleżanką, powiedział tak: "Byłaś taka urocza..z tymi ciasteczkami, czekoladkami...Nigdy nikt wcześniej nie robił mi takich niespodzianek. Byłaś inna niż wszystkie dziewczyny." Czyli na swojej osobie udowodniłam słuszność twierdzenia o torowaniu drogi do serca przez żołądek.
    Historia jak najbardziej prawdziwa. :)
    Pozdrawiam słodko,
    Wróżka
    verysugarfairy@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo miło było mi Cię poznać :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Pamiętam jak mój chłopak zaprosił mnie po raz pierwszy do swojego domu na obiad, abym mogła poznać jego rodziców. Byłam bardzo przejęta i jednocześnie ciekawa jacy są jego rodzice... Wchodzimy do jego domu, witam się z rodzicami a na stół wjeżdża.... czarna polewka.
    W mojej głowie pojawia się pytanie: co to ma być (?!?!?!?!). Czarną polewkę znam jedynie z "Pana Tadeusza" a tu od razu na Dzień Dobry ją dostaję? Na dodatek moja wyobraźnia zaczęła pracować: zabito kaczkę, jej krew do gara, plus bakalie, mięso i makaron? brrrr.... Ale, żeby nie urazić mamy chłopaka wybrałam makaron z mięsem i powiedziałam, że więcej już nie mogę... Podczas wizyty rodzice okazali się bardzo mili i serdeczni i or początku się polubiliśmy.
    Jak się okazało znak "czarnej polewki" okazał się dla mnie szczęśliwy, ponieważ mama mojego chłopaka, to teraz także moja mama:))
    nietracczasunagotowanie@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  4. W liceum moja polonistka nauczyła mnie zwracać szczególną uwagę na stawiane nam w życiu pytania. Siedmiokrotne czytanie i dogłębne analizowanie jednego zdania stało się dla mnie rutyną, więc porządnie przeanalizowałam czego dotyczyć ma moja opowieść i … się zmartwiłam...
    Chciałam napisać coś naprawdę ‘wow’. Coś łapiącego za serce bądź zabawnego. Coś co by utknęło w pamięci..
    Myślałam, myślałam i się poddałam. ‘Nie mam nic, co nadałoby się na konkurs’. Po godzinie wróciła do mnie trzeźwość umysłu i już wiem! Mam historię powiązaną z kulinariami.
    Chciałabym Ci napisać o moim blogu. Zapewne niewiele osób słyszało tę historię. Teraz może ciut więcej, dzięki temu komentarzowi.
    Pisanie bloga wydaje się łatwe. Myślę, że tak spostrzegają to ludzie.
    Ja bloga założyłam z polecenia siostry, która wierzy we mnie, od zawsze. Początki były fajne. Wkręcanie się w towarzystwo, poznawanie blogów innych, zapoznawanie się z kulturą pisania w Internecie. Lekko, łatwo i przyjemnie.
    Pisanie bloga stawało się jeszcze piękniejsze, kiedy przychodziły nagrody, udziały w warsztatach, współpraca z gazetą, telewizją…
    Kiedy mówię nowopoznanym osobom, że się tym zajmuję, odbierają to tak, jakby była to moja taka zachcianka, psikusek taki, infantylna forma wyrazu artystycznego.
    Jak jest naprawdę? Blog dla mnie to poważna inwestycja. Inwestycja w samą siebie. Nie jako zarobek na waciki, ale inwestycja w mój rozwój. A człowiek jest w 100% szczęśliwy tylko wtedy kiedy się rozwija. A ja jedyne czego w życiu pragnę to być szczęśliwą.
    Blog i samo gotowanie to dla mnie krew. Bo nie raz się zacięłam. Raz głębiej, raz płycej. Blizny po oparzeniach noszę do dziś. To ‘coś’ we mnie zostaje, jak szrama po piekarniku, który koleżanka otworzyła mi na udo, kiedy ja siedziałam na taborecie i obierałam ziemniaki.
    Blog to dla mnie pot i zmęczenie. Nie pamiętam już ile razy styrana po pracy na kuchni wracałam do domu by znów gotować. A nikt ode mnie tego nie wymagał.
    Blog to dla mnie łzy. Bo ile razy chciałam rzucić to wszystko w cholerę, bo po co to piszę i dla kogo?
    Teraz już na szczęście wiem, że dla siebie.
    Blog to dla mnie zniszczony związek.
    Nie chcę wywrzeć tym opisem na nikim współczucia, ale chciałabym pokazać jak bardzo jest to dla mnie w życiu ważne. Ktoś mógłby rzucić słowem amatorszczyzna, moda, zabawa czy coś w tym stylu.
    Ok. Dla Ciebie.
    Dla mnie blog to praca nad sobą, poznawanie siebie, określanie swoich gustów i poglądów. To otwarcie się na innych, na krytykę. To niesamowita praca nad charakterem.
    Tak jak kiedyś w moim jedynym wywiadzie do G. powiedziałam: „Najbardziej w sobie lubię konsekwencję oraz upór. Uważam, że ciężką pracą, systematycznością oraz cierpliwością wypracowujemy sobie sukces”. I nie mam na myśli tu sukcesy liczonego w $, ale sukcesu osobistego. Nie do określenia w żaden sposób.

    Szana
    gastronomygo@op.pl

    OdpowiedzUsuń
  5. Cała rodzina mojego męża, po mieczu, pochodziła z Zaleszczyk nad Dniestrem. Dziadkowie po skończeniu seminarium nauczycielskiego w latach XX ubiegłego wieku przeprowadzili się do Radomia, tu znaleźli pracę w szkole i tu wychowywali swoje dzieci. Będąc jeszcze dziewczyną mojego dzisiejszego męża bywałam w jego domu poznałam historię rodziny i bardzo ucieszyłam się kiedy zostałam zaproszona na Wigilię. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy z różnic "jedzeniowych" występujących w naszych rodzinach szczególnie podczas świąt. Tradycyjny śledzik, karp w galarecie, zupa grzybowa z łazankami i pierogi z grzybami były wigilijną normą w moim domu. Dlatego przeżyłam niemałe zdziwienie kiedy na wigilijnym stole, w domu mojego chłopaka, po raz pierwszy w życiu zobaczyłam kutię (pszenica, miód, bakalie),kluski z makiem, ruskie pierogi ze śmietaną, szczupaka na szaro i...czerwony barszczyk z uszkami. Grzecznie i bardzo ostrożnie spróbowałam po troszeczku wszystkich potraw, jedne smakowały mi bardziej, inne mniej. Oczywiście bez żadnych obaw rzuciłam się wręcz na barszczyk, jedyną potrawę jaką znałam i byłam pewna (wtedy!!!!), że niczym mnie nie może zaskoczyć. Sam barszczyk o przecudnym kolorze był przepyszny, choć postny i bezmięsny. Podziwiałam przez chwilę pływające w nim uszka, bo tak zgrabnych i małych nawet moja babcia, najlepsza kucharka na świecie, nie robiła. Nabrałam to maleńkie uszko na łyżkę, rozgryzłam chcąc delektować się nie tylko wyglądem ale i smakiem........i po raz pierwszy w życiu przeżyłam na własnej skórze smakowy szok kulturowy! Uszka nadziewane były dzwonkami śledzia! Nie potrafię do dziś opisać tego smaku - aromatyczny barszczyk, delikatne ciasto i ten dziwny ugotowany, słony śledź brrr!!! Mam tylko nadzieję, że nikt wtedy nie zorientował się po mojej minie co myślę o tym połączeniu! Oczywiście zjadłam wszystko, połykając pozostałe uszka bez rozgryzania. Całe szczęście, że były takie maleńkie ale i tak czułam się okropnie! Żadna już wizyta świąteczna czy obiadowa w domu mojego męża nie przyniosła mi podobnych "smakowych" niespodzianek bo najzwyczajniej w świecie brałam udział w przygotowaniach, dzięki czemu zyskałam bardzo w oczach babci męża i teściów, a sama wiedziałam co dodawane jest do każdej potrawy:))
    Mam nadzieję, że historię tę będzie się miło czytało. Znają ją moi trzej synowie i jest ona dziś tematem rodzinnych żartów. Kazał mi ją umieścić tu mój "krakowski" syn bo....no ale to inna historia, którą Ci kiedy indziej opowiem:))
    Marzena
    marzenaborowska@o2.pl

    OdpowiedzUsuń
  6. Pierwszy tydzień na nowym mieszkaniu. W nowym składzie. W dzielnicy, której wcześniej jakoś szczególnie nie znałam. A przecież nic nie integruje tak jak wspólne gotowanie. Zaproponowałam więc wspólne robienie obiadu. Wiadomo, czasem dobrze przekonać się, która z nas ma jakie zdolności. Dziewczyny z pomysłem się zgodziły. Cały proces trwał dość długo, każda miała inne propozycje co do menu. Po długiej dyskusji postanowiłyśmy ugotować krem z brokułów i lasagne. Czas w kuchni mijał cudownie. Popijałyśmy schłodzone wino i próbowałyśmy potraw na kolejnych etapach. Wszystkie z uśmiechami od ucha do ucha zadowolone z efektu pięknej zielonej zupki zaczęłyśmy rozlewać po miseczkach. Atmosfera jak podczas niedzielnego obiadu! Kiedy my zjadałyśmy zupę, lasagne dochodziła w piekarniku. Komisyjne stwierdziłyśmy, że jest już dobre. I postanowiłyśmy wyciągnąć z pieca. i co? wszystko byłoby pięknie, ładnie gdyby nie to, że nie wiadomo z jakiej przyczyny w momencie kiedy Asia wyciągała naczynie żaroodporne z piekarnika i odkładała na deskę do ostygnięcia, nagle, naczynie PĘKŁO! W pierwszej chwili wszystkie wybuchnęłyśmy śmiechem, a potem z łezką w oku sprzątałyśmy kuchnie. i Tyle było z naszej lasagne. Z racji tego, że dalej odczuwałyśmy lekki głód musiałyśmy udać się do pobliskiego sklepu po szybkie zakupy i zrobiłyśmy placki ziemniaczane z sosem. Skoro kuchnia włoska się na nas wypięła to musiałyśmy sobie jakoś radzić. Do tej pory śmiejemy się z pierwszej, wspólnej lasagne. I oczywiście. potwierdziło się. Gotowanie integruje! ;) A w dodatku dowiedziałam się, że wszystkich dziwiło to, że u mnie w domu placki ziemniaczane jada się z cukrem.;) Co wprawiło dziewczyny w ogromne zdziwienie! Jak widać, co region to obyczaj! ;)

    gabriela.
    gabrielaraczynska@wp.pl

    OdpowiedzUsuń
  7. Moja historia nie jest romantyczna, raczej śmieszna. Romantycznymi można tu nazwać jedynie moje starania ;)
    Zacznę może od tego ze u mnie w domu zawsze to mama gotowała, ja tylko przyglądałam się co ląduje w talerzu, co się później przełożyło na moje problemy kulinarne. Kiedy to już zaczęłam mieszkać ze swoim mężczyzną i wpadłam na pomysł ze z wczorajszych ziemniaków zrobię kopytka, których nigdy w życiu nie próbowałam nawet robić. Ale przecież mama to robiła tak szybko rach ciach i już to mi się na pewno tez uda! Niestety w domu nie było ani książki kucharskiej, ani jeszcze podłączonego internetu, wiec robiłam je ,,na oko´´ - jak to zawsze moja mama mówiła. No wiec samo ciasto ziemniaczane wyszło wprost idealne, kopytka pokrojone wyglądały tak jak w domu rodzinnym. Jaka byłam z siebie dumna! Ale do czasu;D No i tu zaczyna się problem. Jak to się gotuje? Oczywiście ze woda musi wrzeć to jeszcze pamiętałam. Ale tu zaczynają się schody. Ile mam ich wrzucić??!! Do mamy nie zadzwonię bo przecież powie ,, a nie mówiłam ucz się?´´. Kobieca duma mi na to nie pozwalała. Tak wiec woda już sie gotuje, a ja stoję nad stolnica i co tu robić, a raz kozie śmierć... Wrzuciłam wszystkie kopytka (a było ich na prawdę sporo) do garnka, zamieszałam raz, drugi i zadowolona poczekałam te parę minut. Zaglądam do garnka... a kopytka zniknęły! Tak oto powstała zupa ziemniaczana, która oczywiście szybko wylałam i zrobiłam rosół bo już na nic innego czasu nie było :D Teraz już trochę więcej umiem, a i nauczyłam się dumę chować do kieszeni i dzwonić do mamy. Zabrałam tez z domu jedna książkę kucharska i spisałam parę rad mamy do swojego zeszytu z przepisami. Człowiek uczy się na błędach. Chciałam zrobić mojemu lubemu jego ulubione danie, chociaż wcale gotować nie lubię, ale przynajmniej już wiem co i jak.
    Tak oto rozpoczynała się moja przygoda kulinarna, z której do dzisiaj się śmieje:)

    Agnieszka
    agni3ska@o2.pl

    OdpowiedzUsuń
  8. Postanowiłam sobie chlebek upiec. Bo fajnie, bo taki własny i smaczny, zawsze można w towarzystwie błysnąć itd. Moje pieczenie chleba polega na tym, że udaje się co drugi (nie wiem na czym polega to zjawisko, ale wymaga zbadania- przepis jest jeden więc jest to dla mnie niezrozumiałe) dziś wypada ten co się udaje więc ucieszyłam się, że będę mogła zjeść pyszne kanapeczki. I niby wszystko pięknie, ale mam niejasne przeczucie, że coś jest nie tak. Jestem na etapie robienia ciasta, wszystko idzie zgodnie z planem aż tu nagle zadziałały siły nadprzyrodzone (Matka Boska Sarkastyczna zapewne). W przepisie jest napisane "miksować na wolnych obrotach do otrzymania jednolitej masy, potem 5 min na najwyższych obrotach) no więc jazda- mikser włączony, "zanurzam" go w cieście.... i rozszalało się piekło! ciasto żyło już własnym życiem, co więcej z ogromną agresją zaatakowało mikser. Efekt był taki, że żyjąca masa cała w baardzo szybkim tempie zaczęła się wspinać po nóżkach Zelmera, dodatkowo chlapiąc złośliwie i obficie ciastem po kuchni.
    [W tym momencie zwabiona odgłosami walki do kuchni wchodzi kitty i z zainteresowaniem obserwuje mój dramat].
    Ponieważ do rzeczonego miksera mam stosunek bardzo sentymentalny, bo należał do mojej babci, chcąc go uratować przez śmiercią poprzez dostanie się do ważnych elementów (silnika być może) ciasta, postanowiłam wijące się po obudowie ciasto zdjąć ręką (wiem, debilny pomysł, ale nie było czasu na racjonalną analizę, poza tym sekundy dzieliły mnie od śmierci urządzenia!).
    Wtedy ciasto żarłocznie porwało moje palce i złośliwie wkręciło je miedzy nóżki miksera, dobrze, że ciągle był na wolnych obrotach.... wiecie jak to strasznie boli??
    Uwolniłam się jakoś, z metalowego uścisku urządzenia, które ratowałam. Nie mogłam nawet obejrzeć czy wszystko w porządku z paluchami, bo byłam upaćkana ciastem na chlebek. Oczywiście zawsze kiedy ma się zajęte ręce dzieje się coś co wymaga natychmiastowej reakcji swędzi nos, albo dzwoni telefon. U mnie kitty, która siedziała na progu kuchni przypomniała sobie właśnie jak to fajnie jak się ją przytula i zaczęła płakać uderzając w bardzo rzewne tony...
    Kot płakał bo nie był przytulany i za mało uwagi mu poświęcono, ja przy zlewie zmywam złośliwe ciasto i sprawdzam czy palce działają, w międzyczasie od ścian odczepiają się paćki ciasta, które mikser rozpryskał po całej kuchni......
    W wyobraźni już miałam wizytę na pogotowiu i tłumaczenie jak zaatakował mnie mikser :D to chyba konieczne nie będzie po mimo, że bolą to nie spuchły i da się nimi ruszać a nawet pisać. Wredne ciasto czeka na upieczenie, ale nie jestem pewna czy na chleb mam dalej ochotę. A kot oczywiście poszedł spać, bo teraz to już nie ma ochoty na przytulanie.

    tekst pochodzi z mojego bloga:
    www.frenchdoggy.blogspot.com
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  9. Mam nadzieję, że historia kulinarna to nie tylko gotowanie, ale wszystko, co wokół tego :)

    Moja Babcia miała swoją szczęśliwą porcelanową (ślicznie zdobioną swoją drogą!) kurę, która przynosiła jej szczęście w... gotowaniu! Trzymała ją w kuchni i jak sama mówiła, dzięki niej potrafiła wyczarowywać te wszystkie fantastyczne smakołyki. A że zaraziła mnie miłością do gotowania, to pragnęłam tej kury tak mocno, że dziś aż chce mi się z tego śmiać. Uczę się gotować, wciąż szukam nowych smaków i staram się podawać jedzenie, by od samego patrzenia człowiek robił się głodny. Ale wtedy, jako młoda żona chciałam, by mój mąż niemal każdego dnia był oczarowany moja kuchnią. I wiedziałam, że bez kury to się nie uda! Ileż było dziecinnych podchodów z mojej strony, by "delikatnie" Babci zasugerować, że bez jej kury to moje małżeństwo się nie uda i że winną potencjalnego rozwodu mogę obarczyć ją ;)


    A dziś? Dziś kura stoi sobie spokojnie w kuchni przyglądając się moim eksperymentom. :)
    pozdrawiam,
    senninha@vp.pl

    OdpowiedzUsuń
  10. Historia ta miała początek kilka lat temu i choć jest trochę o gotowaniu, ale też trochę o miłości nie mogłam się powstrzymać by to właśnie jej nie napisać.
    Z moim mężem znaliśmy się wtedy zaledwie 4 miesiące, kiedy on zaprosił mnie na weekend w góry do swojej Babci. Piękne górskie powietrze, widoki zapierające dech w piersiach i chleb wypiekany w chlebowym piecu z masłem robionym w maselnicy - no nie mogłam się nie zgodzić! Pojechaliśmy więc. Było piękne letnie przedpołudnie, które mijało nam na rozmowach i śpiewaniu wraz z radiowymi wykonawcami, dzięki czemu droga się nie dłużyła. Ale zanim dojechaliśmy na miejsce, mój - wtedy jeszcze - chłopak zaproponował byśmy zatrzymali się "na stawach", które należą do jego dobrego znajomego i posilili się własnoręcznie złowionym pstrągiem. Ależ to była zabawa! Ryby za nic nie chciały dać mi się złapać, a ja wystrojona w jasną sukienkę, którą kupiłam na tą okazję postanowiłam, że nie mogę okazać się taką fajtłapą i poprosiłam o parę kaloszy. Zaczaiłam się więc siatką przy brzegu i po... pół godziny udało mi się złapać pstrąga. Honorowa byłam to i pomocy nie chciałam, ale kiedy okazało się, że złowiona przeze mnie ryba jest za mała powiedziałam dość. I mój mąż po kilku chwilach miał już dla mnie rybkę! Jakież było moje zdziwienie, gdy powiedział, że teraz musimy je wypatroszyć i przyrządzić... sami! Nogi pode mną się ugięły. Tak, to będzie już kompromitacja na całego. Zawsze kupowałam do tej pory filety i smażyłam je na patelni. Jak, na Boga mam ją wypatroszyć, czym przyprawić, usmażyć czy upiec? Ratunkuuu...! I tak brudni, umorusani, ale szczęśliwi patroszyliśmy te ryby. Moja nowa sukienka pachniała (?) rybami, olejem i starymi kaloszami! Romantyzm, jakich mało. I tak w trakcie tego patroszenia mąż powiedział "wiesz, chciałbym Cię o coś zapytać?". Cholera, pomyślałam - na pewno chce zapytać o tą rybę. A ja nie mam pojęcia, jak ją przyrządzić! Kucharka ze mnie kiepska, zupy od rozgotowanego makaronu przypominają bardziej krochmal, niż zupę, a ciasta albo przypalam, albo nie dopiekam. Ale on, w tym foliowym fartuchu uśmiechnął się, pogrzebał w kieszeni i wyciągnął... pierścionek! Ryba wypadła mi z rąk. I tak, w najmniej romantycznych okolicznościach, w towarzystwie zapachu ryb i oleju zostałam poproszona o rękę. I dziś pstrąg to moje popisowe danie. I choć dalej nie potrafię go złowić to moja ulubiona ryba, bez dwóch zdań.
    Jeśli więc kiedyś wpadniecie na smażonego pstrąga i usłyszycie tam historię dwóch wariatów którzy się tam zaręczyli, to wiedzcie, że to historia o nas. :)

    Ps. Umiem już gotować. Ryby patroszyć również. Ciasta też da się zjeść. A gdyby nie to, być może dalej kupowałabym gotowe dania nie mając w ogóle zapału do gotowania.
    Ps.2. Skoro 18. są urodziny to nie pozostaje nic innego, jak życzyć wszystkiego, o czym marzysz i by gotowanie nigdy nie przestało Cię fascynować.
    Ps.3. zostawiam maila: m.czapiewska@onet.pl
    Ps.4. i pozdrawiam :)
    Ps.5. właśnie sobie przypomniałam, że w zamrażalniku mam pstrąga :) właśnie stamtąd. I chyba przygotuję go jutro i pokażę mężowi przez Skype, bo choć teraz dzielą nas setki kilometrów, to mam nadzieję, że jego widok sprawi, że się uśmiechnie tak, jak tego dnia.

    OdpowiedzUsuń
  11. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  12. Italia w gębie... Nie umiałam i nie lubiłam gotować, dopóki nie wyjechałam do Włoch... Poznałam tam wspaniałych Włochów, którzy zarazili mnie swoją miłością do gotowania i jedzenia... Najpierw nieśmiało tylko podglądałam z jaką pasją przygotowują posiłek. Podsłuchiwałam rozmowy i nie mogłam się nadziwić ile pozytywnych emocji wzbudza u nich przygotowanie kolacji. Z czasem zachęcali mnie, abym im pomagała. Nauczyłam się robić przepyszne pasty. Od prostej aglio e olio e peperoncino, po bardziej skomplikowane lasange, zapiekane tortellini i ravioli. Kiedy wróciłam do Polski zaskoczyłam wszystkich. Nie tylko tym, że potrafiłam przygotować coś więcej niż jajecznicę, ale miłością do gotowania... A teraz każdy, dla kogo gotuję, komentują moje potrawy tylko jednym zdaniem... Niebo w gębie...
    4kluski@wp.pl

    OdpowiedzUsuń
  13. Październik 2011, wyjechałam na studia, po pewnym czasie postanowiłam tam zamieszkać z narzeczonym, który pracował w mieście gdzie ja się uczyłam.. Kolejny dzień życia, wstaję rano robię Kochanemu śniadanie, on całuje mnie szepcząc 'Kocham Cię' i wychodzi do pracy. Miałam akurat dzień wolny od zajęć postanowiłam przygotować romantyczną kolację dla NAS, chciałam aby było pięknie, cudownie aby każde z Nas zapamiętało ten wieczór na długo... Oczywiście jak to ja musiałam wszystko przygotować idealnie: czerwony obrusik, nawet pobawiłam się serwetkami i udało mi się je jakoś poskładać ;) kupiłam czerwone wytrawne wino, zapachowe świeczki i ułożyłam obok kieliszków czekoladki, które mój Ukochany uwielbia! Długo myślałam nad daniem... ciągły natłok myśli "Czy będzie mu smakowało?" "Co on najbardziej lubi?" w końcu zabrałam się za przygotowywanie dania, jako że Uwielbia chińszczyznę przygotowałam odpowiednio filet z kurczaka, następnie pokroiłam go w kostkę podsmażyłam na oleju z cebulką (łez było co niemiara!) dodałam do tego paprykę kolorową i cukinię doprawiłam sosem sojowym, przyprawami i posypałam sezamem do tego ugotowałam ryż (dodam, że zawsze go rozgotuję lub jest za twardy, tego dnia z nerwów wyszedł mi idealnie :D) jak na moje pierwsze danie, które zrobiłam całkowicie sama ( oprócz konsultacji telefonicznej z mamą i przejrzeniu tysięcy stron na internecie) wyszło genialnie! :) Została godzina do powrotu Ukochanego! :) emocje, zdenerwowanie, wszystko perfekcyjnie przygotowane tylko od czasu do czasu przeszywająca myśl "Czy będzie mu smakowało?". Postanowiłam tą wolną chwilę spędzić pisząc przez internet z siostrą, a tu nagle awaria mojego komputera...no nic zdarza się;/ postanowiłam więc skorzystać z laptopa Ukochanego...otwieram go a tu wiadomości jak umawia się na miły wieczór, na kolację( akurat dziś!) ze swoją byłą, pierwsze spojrzenie...Nie wierzę! czytam dalej, łzy w oczach! Zabrałam tylko rzeczy i zostawiłam mu list na moim "Perfekcyjnie przygotowanym stole" napisałam mu że życzę MU szczęścia i że kolację ma już przygotowaną...minął już rok...to było rozstanie jakich pełno historia jakich mało....nie chciałabym aby któraś z Was kiedyś przeżywała tą bezsilność
    Pozdrawiam i tak przy okazji zakochałam się w Twoim blogu! :) od dziś śledzę go codziennie! :)
    dusia543210@o2.pl

    OdpowiedzUsuń
  14. Pierwszy tydzień w Paryżu. Moment zaklimatyzowania, poznania okolicy, tymczasowych sąsiadów i, co oczywiste – lokalnych kawiarenek, ciastkarni i piekarni. Miejsc, na widok których serce podchodzi mi do gardła. Jego bicie jest nie do zatrzymania, krew pulsuje jak nigdy dotąd, a wszelkie słowa zamarły i w środku ja i moje ego. Stoję w bezruchu, przypatrując się typowej paryskiej boulangerie czyli piekarni. En face wszelkim bagietkom, croissantom i innym francuskim przysmakom. Jeszcze bardziej intryguje mnie praca piekarza, którego doglądam kątem oka, w miejscu niedostępnym dla klienta. Nie mając świadomości z ilu warstw ogromnej pracy składa się moje ciasteczko nagle dostrzegam niezauważony wcześniej fakt – wielką pracę, którą piekarz wkłada, aby przygotować ciasto francuskie. Rozwałkowanie ciasta na określoną grubość, składanie, ponowne wałkowanie, składanie i tak parę razy. Postanawiam wejść do środka, bo świat zza szklanej oprawy wydawać się może nienaturalny. Jestem. Woń świeżego pieczywa unosi się nad roześmianymi postaciami. Widzę twarze pochłonięte jedzeniem i radość każdych kęsów. Jakby tego było mało całość dopełnia francuski szyk i elegancja. Kupuję bagietkę, następnie croissanta. Przegryzam. Z niesamowitą cierpliwością wkładam rogalika do buzi. W tym czasie to „ja do nieba nie chcę wcale, ja niebo mam tu”. Wszelkie mikrorobaczki i bakterie znajdujące się w moim ciele muszą mieć teraz ucztę. Ah ! Jak wspaniałe jest posiadanie kubków smakowych ! Zamykam oczy, ponownie widzę piekarza, z tą różnicą, że każdy nerw mojego języka znajduje się na szczycie gdy przygryzam kolejną część paryskiego rogalika. Płynę. Przez czekoladowe rzeki w samym sercu mojego croissanta. Wyobraźnia szybko działa i znów bez problemu potrafię narysować obraz tabliczki czekolady oraz jej proces powstawania. Moja pasja do jedzenia znalazła się najwyraźniej w najlepszym momencie. To jest tak jakby moja zdrapka wreszcie wygrała na loterii. Nie potrafię tak bardzo opisać słowami mojego podekscytowania, które czułam znajdując się w piekarni/ciastkarni. W miejscu, które rajem mogłoby się nazywać dla wszystkich miłośników jedzenia. Bo gdzie można zasmakować i zobaczyć jedne z etapów produkcji najbardziej znanych crosissantów świata ? Nie ma dla mnie lepszego miejsca aniżeli Francja dzięki której to tyle zawdzięczamy. Boże, dzięki Ci za to, że zaczęłam zauważać tak niewielkie rzeczy i za to, że do dnia dzisiejszego nie potrafię zapomnieć uniesienia, które dały mi widoki chrupiących bagietek i ich zapach zamieszkały tuż pod moim nosem.

    Aga - colour.ag@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  15. Jest takie powiedzenie, że jeśli gotujesz będąc w złym humorze, zdenerwowana, to i twoje jedzenie będzie zdenerwowane.. hm, nigdy nie brałam tego poważnie. Bo przecież gotując kierujesz się wskazówkami z przepisu i finito, nic prostszego. Trzeba pilnować składników, soli i czasu. Wracając do sedna, a raczej nie, teraz wprowadzenie do drugiej części historii. Znam drugie powiedzenie, które mówi, że miłość to seks i jedzenie.. ten kto to wymyślił, był raczej bardzo minimalistyczny w wymienianiu składowych miłości, ale fakt, te dwie są bardzo ważne. Ja i mój chłopak uwielbiamy jeść! Tzn nie, on jest/był totalnym niejadkiem: dopóki nie przewraca się z głodu nie musi jeść.. nie mogłam zrozumiem tego jak można jeść tylko dwa razy dziennie!? Przecież to dobrowolne zabieranie sobie radości z życia.. Na szczęście ze mną ta niedola się skończyła, bo moim życiowym hobby jest jedzenie:D W miarę jak nasz związek się rozwijał, chciałam zaimponować mojemu wybrankowi serca i oszołomić go przygotowanymi przeze mnie daniami. Będę okropnie nieskromna mówiąc, że w większości mi się to udaje :D poza jednym incydentem.. wymyśliliśmy sobie, że upieczemy(czyt, ja nam upiekę) pizzę, taką z prawdziwego zdarzenia, profesjonalną, na super kruchym cieście! Ambicja wzięła góre i parskając, że to dla mnie bułka z masłem, w głębi duszy miałam wizję mojej mamy walczącej z niesfornym, niedającym się ogarnąć lepkim ciastem z którego potem koniec końców wychodzi gumowa podeszwa.. Byłam tak zestresowana tym, że mogę go zawieźć, że całkowicie straciłam koncentracje. Miałam przepis na dwie blachy, a chciałam zrobić tylko jedną, więc ( z matematyki miałam 5) podzieliłam wszystkie skłądniki na dwa(brawa) zapomnając o jednym malutkim skłądniczku, soli.. Cała czerwona, zła, smutna, zawiedziona, że jednak nie wychodzi to tak jak w programach kulinarnych, że żadna ze mnie włoska pani domu wyrabiałam to przeklęte ciasto, które w ogóle nie chciało rosnąć.. nie urosło-trudno, zaczęłam je wałkować licząc na cud.. uporałam się z jako takim rozpłaszczeniem go na blachę, poukładałam, a w zasadzie porozrzucałam w furii składniki, wsadziłam do piekarnika i czekam.. ale ile to piec? Wszystko na oko, moja główna dywiza w kuchni, z połączeniem z nadgorliwością pt.: jeszcze minutka, dwie nie zaszkodzi, odziedziczoną po mamie, nie wróżyło nic dobrego. Zresztą, i tak od początku nic nie szło zgodnie z planem! W końcu przyszedł czas degustacji.. no cóż.. była trochę twarda, jednak minutkę za długo, i może trochę słona, ale ja lubię słone, może on nic nie zauważy.. oboje zjedliśmy swoje porcje i cisza.. Zawiedziona sobą, że nie było zachwytu i ubóstwienia, na drugi dzień postanowiłam zrobić drugą próbę. Oświadczyłam to mojemu chłopakowi, a on ze smutną, zaniepokojoną miną odparł: ale.. może już nie taką słoną.. i nie musi być takie cienkie ciasto(dobra, smakowało jak drewniana deska..) Spojrzałam na niego i oboje wybuchneliśmy śmiechem, jedno przez drugie wyrzucaliśmy jaka ta pizza była okropna, trucizna! Rozpłynęłam się ze szczęścia przypominając sobie, że on zjadł tą pierwszą pizzę bez grymasu na twarzy i że tak subtelnie, nie chcąc mnie urazić, wtrącił na drugi dzień swoje uwagi( a biedak bał się o swoje życie w starciu z kolejnym 'takim' przysmakiem..)Sytuacja się oczyściła, a ze mnie zeszła spinka, żeby zdobyć tą pizzą mistrzostwo świata. Drugą zrobiliśmy razem, wyszła pyszna, cienka, nieprzesolona, tak pyszna, że obżarliśmy się tak, że do końca wieczoru leżeliśmy na podłodze w kuchni nie mogą się ruszać! Sądząc po nas po zjedzeniu, ta pizza zdecydowanie była zrelaksowana i szczęśliwa.

    utalkietome@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  16. W dzień moich 20-tych urodzin wyprawiałam w domu taką małą, rodzinną "imprezkę". Gwiazdą wieczorku miała być moja sałatka, którą robiłam po raz pierwszy w życiu. Aż wstyd się przyznać, że dopiero teraz zrobiłam tak oklepane, tak popularne jedzonko (tak, tak to sałatka z gyrosem...). No ale cóż, lepiej późno niż wcale :) A więc zabieram się starannie do pracy. Wkładam całe serce w tę sałatkę. Zaczynam od kurczaka: starannie kroję w kostkę, na rozgrzany olej wsypuję mięsko i pilnuje, żeby ładnie równiutko się podsmażyło i nagle, chwila nieuwagi i ciach.. Za duży ogień, za dużo innych rzeczy do przygotowania i kawałki kurczaka są za twarde :| Myślę sobie "kurde, może ten sos je trochę zmiękczy". I jak pomyślałam tak zrobiłam. Warstwowo ułożyłam poszczególne składniki mając nadzieje, że ten sos trochę wsiąknie w tego kurczaczka. Udekorowałam pięknie sałatkę i włożyłam do lodówki, żeby się przegryzła. Nadszedł czas, gdy rodzinka zaczęła się schodzić. Zaczęły się rozmowy, śmiechy, ploty. Nadszedł jednak już czas na gwiazdę wieczoru. Postawiłam to "cudo" na stole i zachęcam wszystkich do jedzenia. Po chwili wszyscy zajadali się sałatką i wszystko byłoby OK, gdyby nie tekst mojej kochanej babci: " Sałatka bardzo dobra, tylko kości w niej są". Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a ja myślałam, że spalę się ze wstydu. Jednak gdy sama natrafiłam, na jakiś kawałek kurczaka uświadomiłam sobie, że ten sos jednak nie wiele zdziałał. Od tej pory wszyscy pytają się mnie, kiedy znowu zrobię moją sałatkę z kośćmi... Tak oto stworzyłam nowy rodzaj sałatki :)


    ewelinanagla@onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  17. Hmmm zacznę od tego, że teraz moja kuchnia jest godna pochwały. Wrócę jednak do początków mojej nauki:) Wraz z siostrą postanowiłam nauczyć się piec placka:) Żeby było śmieszniej zamiast od biszkopta zaczęłyśmy od kruchego z jabłuszkami:)Dodam, że byłam wtedy w 6 klasie podstawowej a siostra tylko rok starsza.Chciałyśmy mamie zrobić niespodziankę, więc gary poszły w ruch, mąka, jaja i placek na blachę... piecze się piecze... wyciągamy z pieca a tu totalny zakalec:D Takiego miałyśmy stracha w oczach, że placek wyrzuciłyśmy bo nie nadawał się do niczego. Mama przyszła z pracy szuka placka, widziała, że jajek nie ma pyta gdzie placek i jajka. Byłyśmy takie wystraszone a mama się roześmiała i powiedziała, że kiedyś trzeba się nauczyć jak już zakalec wyszedł czyli składniki jako tako pomieszane :D:D Dziś po tych kilku latach gotuję na prawdę nieźle, jak to mówią przez żołądek do serca... rozpieszczam mojego mężczyznę jak się tylko da. Uszka, pierożki, ciasteczka, sałatki czy też muszle makaronowe nadziewane czym się tylko da:) Gotuję to na co mam smak, nie myślę dzień wcześniej co na obiad tylko staję przed regałem w sklepie i dobieram sobie składniki:) Cieszę się, gdy moje twory smakują, bo brzuszek pojedzony, brzuszek zadowolony :D

    haneczka192@gmail.com pozdrawiam :p

    OdpowiedzUsuń
  18. Kiedy byłam małą dziewczynką,
    dużo czasu w kuchni spędzałam.
    Zawsze z zadowoloną minką
    podczas gotowania pomagałam.
    Jako najstarsza z rodzeństwa
    (śmieszna mej opowieści część)
    uczyłam również maleństwa,
    choć nie wszystko dało się zjeść:
    - jajecznicę ze skorupkami,
    - chleb z dżemem i keczupem,
    - ziemniaki z obierkami,
    - na rosole owocową zupę.
    Jednak po kilkunastu latach,
    kiedy mięso odrzuciłam,
    (ku uciesze siostry, brata)
    gotować się nauczyłam.
    Tylko do ciast nie miałam talentu,
    zakalce lądowały kolejno pod stołem.
    Kuchnia włoska, dania orientu -
    przyprawy stały się moim żywiołem.
    Teraz, gdy już nie mieszkam z rodzicami,
    bardzo chętnie czas w kuchni spędzam.
    Potrafię tam siedzieć godzinami!
    I tak oto rośnie ma kulinarna wiedza ;-)

    Specjalnie dla Ciebie, droga bloggerko,
    wątek miłosny wplotę w mój poemat.
    Zrobiłam mężowi polędwiczki z panierką,
    po których trapił go niezły dylemat:
    czy żyć beze mnie i mojej kuchni może?
    Czy wytrzyma beze mnie choć jeden dzień?
    Nie da rady! Broń Boże!
    Dzięki kuchni nigdy nie opuści mnie ;-)

    parvatti_25@o2.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ładne ;))))

      Usuń
    2. Widać, że zachwalasz swoją pracę, żenujące :))

      Usuń
    3. wcale nie... skoro zarzucasz coś to nie bądź anonimowy! Zarzuty kierowane od "nikogo" nie mają żadnej wartości.

      Usuń
  19. Hej moja historia to oczywiście samo życie, odkąd pamiętam jestem na diecie, czyli to co spotyka co 3 kobietę, bezsensowne cud diety i efekt jojo, aż do momentu kiedy nauczyłam się gotować i za pragnęłam podzielić się swoją wiedzą z innymi, no i zaczęłam robić zdjęcia. Zauważyłam wtedy, że staram się, żeby zwykłe jedzenie wyglądało smakowicie, by super wychodziły zdjęcia, by to wszystko było jeszcze bardziej smacznie i odkryłam, że jeśli to wygląda cudownie, zaczyna smakować magicznie i dzięki temu chudnę. Jem normalnie, ale mniej, wybieram zdrowe produkty, np. serek homogenizowany naturalny udaje na zdjęciach bitą śmietanę, wygląda genialnie, smakuje dobrze, a ile to zdrowiej dla ciała i dla duszy, i można by stwierdzić, że dzięki robieniom umiejętności gotowania zdjęć schudłam 15kg. I jak zobaczyłam na Twojej stronie konkurs, to pomyślałam sobie, że fajnie było by mieć nowszy lepszy model telefonu żeby było można robić jeszcze fajniejsze zdjęcia i jeszcze lepiej propagować dziewczyną - które czytają mojego bloga - zdrowe i smaczne odżywianie. Mój blog to zero0kcal.ftb.pl i właśnie zdjęcie pochodzą z mojego bloga.
    http://www.photoblog.pl/zero0kcal/137949294/4117278/ to tylko grejfrut z serkiem i listek mięty - ale jak to cudownie się prezentuje, prawda?
    jeśli dobrze uda się uchwycić zoomem potrawę http://www.photoblog.pl/zero0kcal/130219076/3162346/ nawet zwykły pomidor z sałatą wygląda magicznie.
    dietetyczny mielony też może być przepełniony miłością http://www.photoblog.pl/zero0kcal/127255748/2746196/ tak samo jak kisielek http://www.photoblog.pl/zero0kcal/117770392/82.html
    jak byłam mała wmawiali mi że dietetyczne jedzenie jest bez smaku, dziś stwierdzam, że nigdy więcej nie zjem żadnego chipsa, czy kupnego ciastka, zdrowe gotowanie i cudowne zdjęcia to jest to!
    ps. dowód na to że to moje zdjęcia http://www.photoblog.pl/zero0kcal/profil :)
    czyli mój mail to anioool33@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  20. A dajcież spokój!
    Miała być romantyczna kolacja.
    Miały być świece. Dobre jedzenie być miało też, poprzedzone oczywiście wspólnym szaleństwem nad kuchenką.
    Zapach włoskiej pizzy się miał roznieść, kusić zmysły i zmuszać sąsiadów do zazdrości.
    .
    .
    .
    Przyszedł. Co miał nie przyjść. Kwiatek - jest, wino - jest. No i On jest - to jakby najważniejsze. To co, bierzemy się za Naszą Pierwszą W Życiu Ever Samodzielnie Zrobioną Pizzę? -Bierzemy!.

    Mąka. Drożdże. Oliwa. Pomidory. Oliwki. Ser. Ser. Więcej sera. Przyprawy. Szyneczka. Może starczy? . Rozrabiamy, odstawiamy, przykrywamy, rośniemy, sypiemy, wałkujemy. Ciężko się coś wałkuje, kurczę blade... Łyk wina pokrzepia, delikatny buziak dodaje sił - wałkujemy, rozgniatamy, formujemy, chyba gotowe. No to jazda - aromatyczny sos własnej roboty z pomidorów świeżych, soczystych, prawie że z krzaka własnoręcznie... (o ile krzakiem można nazwać skrzynkę w warzywniaku. Może można. I to drewno i to drewno). I bazylia w sosie, i pieprz kolorowy i szczypta soli, no rozkosz. Na sos ser, na ser wędlina, na wędlinę oliwki, skropić to oliwą w której utopiłam trzy ząbki czosnku.
    Chyba czas do pieca.

    Wprost nie mogliśmy się doczekać aż z sąsiadującego z kuchnią pokoju wywabi nas zapach niczym z włoskiej pizzerii. Tyle że pizza nie do końca chciała pachnieć, ciasto nie do końca chciało stać się rumiane i puszyste, składniki powoli schły, a reszta wydawała się jakaś surowa. Damn...
    Dobra, do odważnych świat należy, godzina w piecu na 180st.C to sporo - wyciągamy nasze blade dzieło, głodni już i zniecierpliwieni...

    Jakie to szczęście, że wina sami nie pędziliśmy. Obawiam się, że mogłoby "udać się" jak i pizza. Choć z drugiej strony ubawiliśmy się przy przygotowaniach :) Integracja przebiegła wzorowo; mimo konieczności gruntownego umycia kuchni i wypłukania mąki z włosów było bardzo miło. Szum wina w głowie, na wpół surowa pizza, boskie towarzystwo, dobry western - bo przecież gotowanie nie może sprowadzać się do gwiazdek Michelina!

    Corpus delicti przesyłam na podanego maila ;) Posłużę się adresem sleepingbeauty@autograf.pl

    OdpowiedzUsuń
  21. Nie wiem czy celowo, czy przez przypadek ten konkurs wypada w czasie oczekiwania na Święta Bożego Narodzenia. Czas magii, zapachów i radości. Ja przynajmniej mam taki obraz świąt w głowie. Moja historia jest dla mnie wzruszająca, dla innych może być nudna, ale mnie cieszy :)

    Dwie najważniejsze kobiety w moim życiu, czyli mama i babcia gotowały, pichciły, piekły, pitrasiły. One czarowały. Pamiętam kiedy przed świętami przygotowywały ciasto drożdżowe. Długi czas zarabiały ciasto na zmianę. Raz mama, raz babcia. Co i rusz dodawały czegoś do misy. Kiedy nadchodził czas odpoczynku ciasta pod lnianą ściereczką przy ciepłym kaloryferze ja wkraczałam do gry. Babcia spoglądała pobłażliwie na mnie i uśmiechała się pod nosem a ja gdy tylko nikt nie patrzył zakradałam się do misy z cudownym ciastem i wyjadałam je po troszeczku :) Pamiętam jak smakowało, jak pachniało. Jak biegłam potem do kuchni i piskliwym głosikiem głosiłam, iż ciasto chyba nie wychodzi, bo nie rośnie! Babcia z mamą tuliły mnie wtedy i straszyły że jak za dużo go zjem na surowo to potem będzie mi w brzuchu rosło i będzie mnie bolał. Ale ich śmiech i łaskotanie sprawiało że czułam, iż nic mi nie będzie.
    Teraz podobne uczucia wszechogarniającej miłości, czułości i radości mam ja. Rozumiem to pobłażanie z ich strony jak patrzę na swojego szkraba, który mimo młodego wieku bardzo chce mi pomagać w kuchni. Czy przy pieczeniu ciasta, chleba, robieniu zupy, ciastek czy zwykłej kaszki. Patryś chce robić to co ja, więc miesza w moich misach, dodaje przypraw i bardzo się cieszy kiedy potem podziwiamy jak nasze ciasteczka złocą się w piekarniku :) Na dowód jego kulinarnych upodobań dodaję linka do Patka ubijającego mięso na roladę :)
    https://lh4.googleusercontent.com/-2gsVY9gWOdE/UKlJSD6KpqI/AAAAAAAADHo/9sAJe3NKPHs/s640/102_3793.JPG
    Nie wiem czy wyrośnie z Niego Masterchef, ale wiem, że jak będzie dorosły i poczuje zapach ciasta w piecu, czy zobaczy pyrkający radośnie rosół przypomni sobie jak fajnie się bawiło w kuchni, kiedy gotował z mamą w kuchni i rozwalał naokoło mąkę i kaszę. Mam nadzieję, że crównież on w tych chwilach czuje moją miłość i radość tworzenia czegoś razem, pokazywania mu kulinarnego świata :)
    JustInka

    justinka@tomech.com

    OdpowiedzUsuń
  22. Od około 2 lat kręci mnie robienie słodkich rzeczy tj. muffinki wszelakiej maści, pralinki, czekoladki, babeczki i tym podobne słodkości. Ostatnio bardzo lubię robić czekoladki. Z pomocą nowo zakupionej formy na tenże wyrób i z głową pełną pomysłów. Szkoda tylko, że doba nie ma np. 48 godzin, ponieważ mogłabym tak siedzieć i produkować je w kuchni całymi dniami.
    Jak już wyżej wspomniałam rozpoczęłam moją przygodę z czekoladkami. Zaczęło się dosyć niewinnie od czekoladek z orzechami laskowymi, później w ruch poszły wiórki kokosowe z paroma innymi magicznymi dodatkami aby wyczarować masę kokosową. Te ostatnie czekoladki były wyjątkowe, ponieważ zaniosłam je na uczelnię, aby mój wyrób został oceniony przez koleżanki ze studiów. Na moje słodkości porwała się nawet koleżanka, która była na ścisłej diecie i w grę nie wchodziło żadne jedzenie słodkich rzeczy. I tak oto zostałam poproszona o wykonanie czekoladek właśnie na urodziny owej koleżanki. Zrobiło mi się bardzo miło, że moja praca została doceniona. Wiele osób powiedziało mi, że minęłam się trochę z powołaniem. Wiem, że słowa te wypowiedziały osoby, które znają się można powiedzieć trochę na rzeczy, gdyż to osoby studiujące ze mną na kierunku typowo związanym z żywnością :). Poczułam się po prostu jak -> W SIÓDMYM NIEBIE :)
    p.s. na maila dostarczyłam dowód :)bajorjoanna@gmail.com
    Joanna

    OdpowiedzUsuń
  23. Historii kulinarnych było wiele, ale pamiętam jedną najbardziej. Wraz z moim przyjacielem byłam zafascynowaną kulturą żydowską. (Nota bene zawsze uważam, że mam duszę na wpół judaistyczną.)I nasze zainteresowanie przybrało kumulację dwa lata temu , gdy zechcieliśmy przygotować kolację szabasową dla naszej wspólnoty. Wspólnoty katolickiej, ale uważamy, że znajomość kultury żydowskiej jest otwierające dla chrześcijan. Wzrasta zrozumienie starszych braci w wierze, ale także obrządku katolickiego. Ja byłam Matką Żydówką, mój przyjaciel Ojcem Żydem. Kolację zaczęliśmy przygotowywać dzień wcześniej, chociażby żeby czulent mógł dojść jak przykaz żydowski nakazuje. Poza tym był cymes z owocami i lekach zeny (żydowski piernik). Ja rozpoczęłam uroczystą kolację od zapalenia świec, od poprawienia chusty oraz od trzykrotnego "musnięcia" płomieni świec. Resztę robił już ojciec Żyd. A dzieci tego dnia mieliśmy co niemiara.
    To był piękny czas. Dla mnie wzruszający i otwierający.
    Kolację,którą zorganizowaliśmy tydzień przed Wielką nocą. I myślę oraz mam nadzieję, że dzięki temu nasi przyjaciele bardziej otworzyli się na kulturę żydowską.
    mój adres: anna.daniluk123@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  24. Krew w żyłach mrożąca historia o tym, jak to Anula uczyła się gotować… ;)

    Chociaż obecnie znajomi nie mogą się mnie nachwalić
    I nie zdarza mi się już dziś niczego strasznie przypalić,
    Nie dopiec, nie dogotować, czy też choćby źle przyprawić,
    Moja historia kuchenna pewnie może Was ubawić…

    Otóż wszystko się stąd wzięło, że dawniej ma rodzicielka
    Nie pozwalała mi dotknąć ni patelni, ni rondelka…
    Ona sama gotowała i robiła to wspaniale,
    Ale przez to ja, jej córka, nie radziłam sobie wcale.

    Owszem, wodę na herbatę, umiałam już zagotować,
    Lecz gdy mama szła do kuchni, biegłam się gdziekolwiek schować…
    Ona piekła, gotowała, warzyła oraz smażyła,
    Blanszowała, obierała, mieszała oraz dusiła…

    Ja mogłam jej co najwyżej zmyć naczynia w wielkim zlewie…
    Tylko piec mnie nauczyła – choć do dzisiaj, czemu, nie wiem.
    Umiałam więc zrobić babkę, mazurka oraz drożdżowe,
    Lecz przepis na schabowego już nie znalazł się w mej głowie. ;)

    I tak trwał ten stan haniebny, aż na studia się wyrwałam
    Do dalekiego Krakowa. Tam pierwszy miesiąc przetrwałam,
    Jedząc kanapki i zupki z torebek – tak, samą chemię!
    Dziś, kiedy o tym pomyślę, to chcę zapaść się pod ziemię!

    Po miesiącu takiej diety byłam – no cóż – wykończona,
    Więc stwierdziłam, że nauczę się pichcić, albo tam skonam!
    Zabrałam się więc do dzieła, czyli do najprostszych rzeczy,
    Myśląc: przed pomarciem z głodu jakoś to mnie zabezpieczy…

    Nauczyłam się odgrzewać pierogi i inne takie,
    Choć te kupione, z lodówki, po prostu straszyły smakiem,
    Więc uznałam, że spaghetti będzie ambitniejsze nieco,
    Nie myśląc nawet, że próby moje w kuchni pożar wzniecą.

    Otóż zgodnie z zaleceniem, zagotowałam wpierw wodę
    Posoloną, lecz gdy potem – ja, bezmyślne dziewczę młode –
    Rzuciłam do niej makaron, tak, ten do spaghetti, długi,
    Nie poczekałam, aż zmięknie… Tak, bezmyślność ma mnie zgubi!

    Zostawiłam go. Wystawał z garnka, bo był twardy jeszcze.
    Pomyślałam, że poczekam, zmięknie i go w rondlu zmieszczę.
    A tymczasem on zapalił się od ognia pod rondelkiem…

    Wyobraźcie sobie moje przerażenie… Było wielkie!

    Taki płonący makaron ugasiłam w miarę sprawnie,
    Unikając większych zniszczeń. Wyglądało to zabawnie,
    Ale mnie to załamało. Na szczęście gdy część zwęgloną
    Odcięłam, to mogłam resztę wrzucić w wodę. Osoloną. ;)

    Jakoś zrobiłam ten obiad, choć z małymi przygodami.
    Potem było już ciut lepiej, mogę przyznać się przed Wami.
    Raz tylko jeszcze skusiłam, gdy jajka chciałam na twardo,
    By je pożreć w środku nocy z majonezem i musztardą.

    Wsadziłam je więc do wody i na ogniu zostawiłam,
    A sama wnet do ciepłego pokoiku podążyłam…
    Po półgodzinie, ocknąwszy się z nieplanowanej drzemki,
    Usłyszałam wystrzał jakiś dobiegający z kuchenki…

    Tak! To były moje jajka, które wybuchły bez wody!
    Kolejne na nieudolność moją kuchenną dowody!
    Cały akademik śmiał się z tego nocnego wyczynu,
    Choć na szczęście śmiech ten rychło w obliczu sesji przeminął…

    A ja? Po trupach jajecznych ;) do celu ściśle dążyłam.
    W końcu – po jakichś dwóch latach – już sobie w kuchni radziłam.
    Dziś mija już chyba siódmy lub ósmy rok, gdy się szkolę.
    Wiem już sporo o pieczeni rzymskiej oraz o rosole.

    Umiem przyrządzić surówki, kotlety i pulpeciki,
    Mam też niezłe w makaronach oraz pierogach wyniki.
    Radzę sobie też z zupami, pizzą i zapiekankami,
    A w mej kuchni się otaczam rozmaitymi sprzętami.

    Dobrze jest i nie narzekam, ani też mój „współlokator”,
    Gdy go poczęstuję schabem, gołąbkami czy sałatą. ;)
    Lecz moja droga do kuchni była daleka i kręta,
    A swoje różne wyczyny na zawsze już zapamiętam. ;)

    Pozdrawiam ciepło,

    Anula Wawrzyniak

    OdpowiedzUsuń
  25. Jej tak spodobały się krążące po sieci babeczki ukryte w jajecznych skorupkach, że na Wielkanoc postanowiła zaskoczyć Rodzinę i zrobić swoją partię niezwykłych słodkości.
    Ucierpiały na tym:
    - uszy przeklinanych osób, które czerwieniały, gdy Ona psioczyła na te wymuskane zdjęcia przedstawiające słodkie babeczki wykluwające się z nienaruszonych skorupek w kuchniach tak czystych, jakich On na pewno nie zobaczył po Jej harcach z babeczkami. To pierwsze primo. Drugie:
    - ucierpiał prawie związek Jego i Jej, kiedy Ona po wtłoczeniu czekoladowej masy do wrednej wydmuszki ze zbyt małą dziurką załamała ręce. Powód? On przebywał w tym czasie w innej galaktyce, a Ona zamiast zwyczajnie wykonać szybką międzygalaktyczną rozmowę i wezwać Go na pomoc, liczyła, że między Ziemią a Planetą, na której buszuje Komandor Shepard, działa sprawnie system telepatii, który pomoże Mu rzucić w cholerę klawiaturę i Jej, biednej uciśnionej przylecieć na pomoc. Choćby na statku kosmicznym w klasie business.
    - Ucierpiały trzy Jej palce, które dorobiły się bąbli po oparzeniu kolejno: blachą, rękawicą kuchenną foremką.

    Składniki
    14 wydmuszek
    1 łyżka oleju
    2 czekolady mleczne
    12 dag masła
    3/4 szklanki mąki pszennej
    1/2 łyżeczki soli czekoladowej
    1 szklanka cukru

    Ona na początek przygotowań zbadała teren: ile jaj Jej mama potrzebować będzie do świątecznych pyszności? Całe 10. Tyle właśnie Jej Tato - Mistrz Wydmuszkowy przygotował idealnych wydmuszek. Ona dorobiła resztę pierwszy raz w życiu. Nie bez strachu.
    Każde kolejne kurze jajo ułożyła w.. hm.. filiżance do espresso;) głową w dół. Na samym środku szerszej strony jajca Ona umieściła igłę, którą zazwyczaj przyszywa odpruwające Mu się guziki.
    Cyk - zrobiła dziurkę. Turluturlu na boki - nieco dziurkę powiększyła. Operację powtórzyła z drugiej strony jaja, po czym dmuchnęła mocno w dziurkę na czubku i.. za jakimś siódmym zamachem (nie ma co;)) jajco wypłynęło.
    Glut taki że aż strach;) Trzy zmieszane z białkiem żółtka Ona wykorzystała do ciasta. Utarła je z cukrem. W drugiej misce umieściła przesianą mąkę, czekoladową sól i kakao oraz roztopioną wraz z masłem w wodnej kąpieli czekoladę. Dodała utarte jajka i zmiksowała.
    Wydmuszki On umieścił w garnku pełnym wody i.. 3 łyżek soli. Zanurzone skorupki gotował przez 5 minut. Po wyjęciu Ona przemyła je zimną wodą i odstawiła do suszenia.

    Potem było gorzej. Ona wlewała do każdej z wydmuszek olej. Jak mogła rozprowadziła po ściankach, a resztę wylała. Każde jajo umieszczała w folii aluminiowej włożonej w silikonową foremkę do pieczenia muffinek.
    Następnie Ona napełniła szprycę czekoladową masą. I wtedy się zaczęło! W sumie Ona puściła wiązkę przekleństw tylko dwa razy. Tak, wierzcie Jej - dwie wiązki, choćby najbardziej siarczyste, to w takiej sytuacji powód do dumy! Gdy szpryca zatykała się, z wydmuszki wyciekał nadmiar ciasta, a całość lała się po stole, desce, podłodze, szafkach - wszędzie tylko nie we wnętrzu wydmuszek, Ona zdecydowanie traciła cierpliwość.
    A potem na blogu umieściła nieopublikowane chyba nigdzie w necie koszmarny wynik nierównej walki z babkami, które baby chcą robić w jajecznych skorupkach, nie wspominając, ile serca i cierpliwości może reszta przedstawicielek płci pięknej przy tym stracić.
    Pod koniec On przyszedł z pomocą, ze strzykawą, którą poi swoje robaki. Dodatkowo uzbrojony był w cierpliwość i szmatę, która starł całą czekoladę z każdego zakamarka kuchni.
    Ona i On upiekli wszystkie dziadygi - każdą babkę trzymali w rozgrzanym do 175 stopni piekarniku przez ok. 20 minut. Ona nadmiar ciasta jeszcze na ciepło ściągała ze skorupek. Resztę już na zimno "obierała" nożykiem, a On przecierał na mokro ścierką i na sucho ręcznikiem. Prezentują się cudnie - trzeba przyznać. Gra była warta świeczki. Szkoda tylko, że potem On spędził wieczór, szorując kuchnię po Jej podbojach.
    Jaki z tego morał? Ona powtarza: jak nie idzie, to przekląć i: Alleluja i do przodu. Szczególnie w czasie Wielkanocy!
    misiulec @ gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  26. Nie wiem czy moja historia się tutaj nada, bo może odchodzi od schematów tutaj, lecz może akurat kogoś rozbawi..
    Kilka lat wstecz, jak chodziłem jeszcze do szkoły, moi rodzice byli zawsze zapracowani i obiady gotował często mój kochany starszy brat. Nie powiem, bo świetnie zawsze dawał sobie w kuchni radę, i potrafił przyrządzić nieraz, nie dwa niesamowite przysmaki dla mnie i dla siebie (oraz uwielbiał eksperymentować z jedzeniem). A ja natomiast zawsze bylem strasznie wybredny i bałem się próbować wielu rzeczy, często kręciłem nosem na różne dania. I kiedyś, jak wróciłem zmęczony ze szkoły, mój brat akurat coś pichcił w kuchni, pachniało bardzo przyjemnie, lecz od progu mi powiedział i zastrzegł, że mam mu nie wchodzić do kuchni bo gotuje coś "specjalnego" tylko dla mnie. Po wielu minutach oczekiwania, w końcu zaprosił mnie do stołu. Byłem lekko zdziwiony całą otoczką tajemniczości, jaką okrył danie które gotował, gdyż wyglądało całkiem zwyczajnie, co więcej, wyglądało jak jajecznica z dodatkami, warzywa, jakaś szyneczka i przyprawy, oczywiście bardzo ładnie ułożone, udekorowane. Jako że byłem już strasznie głodny, nie wiele myśląc zabrałem się za konsumpcję. Danie było smaczne, dobrze przyprawione, dobrze dobrane składniki, ale... Ale nie smakowało jak jajecznica. Po przysłowiowym oblizaniu talerza, z pełnym brzuchem, zacząłem męczyć brata, i drążyć temat "Co to było za danie". Po wielu prośbach, w końcu mój brat ustąpił. Z bardzo miłym z pozoru uśmiechem, powiedział mniej więcej "kochany bracie zjadłeś ze smakiem, aż Ci się uszy trzęsły, świński móżdżek". Moja mina wtedy była ponoć naprawdę bezcenna, mimo że starałem się zachować pozory tego że mnie to "nie rusza", po kilku minutach pobiegłem do łazienki wyszczotkować zęby kilkukrotnie.. Od tamtej pory uczyłem się sam gotować, lecz dzięki mojemu bratu, przełamałem strach przed jedzeniem wielu rzeczy...;)
    No więc, to tyle z historii mojego dzieciństwa, mam nadzieję że ktoś chociaż przez chwilę się uśmiechnie do siebie po przeczytaniu:)
    Pozdrawiam.
    Mariusz.
    MrOmnibus@o2.pl

    OdpowiedzUsuń
  27. A ja też się podzielę swoją historią!:-)

    Ponad rok temu przeprowadziłam się do innego mieszkanka, gdzie poznałam fantastycznych sąsiadów. Okazało się, że jeden z nich, A. jest nie tylko miłym mężczyzną, ale także strasznie pomocnym. Miałam problem z podłączeniem internetu, A. szybko ten problem rozwiązał, więc w podziękowaniu miałam coś upichcić. Pomyślałam o moim popisowym spaghetti a'la bolognese. Starannie wybierałam składniki, aby wypaść jak najlepiej - mój sąsiad wpadł mi w oko;-)
    Był kwadrans przed umówioną godziną. Wstawiam makaron, podgrzewam i doprawiam wcześniej przygotowany sos, w drzwiach staje on z butelką whisky. Kurczę, myślę sobie, miał być za 15 minut... Witam Go, zapraszam do środka i wtedy zaczyna się nerwówka. Chcąc trafić w jego kulinarne gusta dodałam za dużo chili w proszku! Zauważyłam to dopiero po jego minie, kiedy spróbował mego dania... Gdy wszystko zniknęło z naszych talerzy, przypomniałam sobie o parmezanie, który czekał w lodówce! No to się popisałam!
    Zdenerwowanie popsuło mi potrawę, ale nie wieczór, który był bardzo miły. Następne dania były już bardziej 'opanowane';-) i tak gotuję dla niego już ponad rok i nie zamierzam przestać:-) <3

    OdpowiedzUsuń
  28. No cóż, moja historia kulinarna nie jest może tak spektakularna, jak niektórych z Was, ale zaryzykuję :)

    Od razu powiem, że od dziecka była ze mnie mała kuchareczka i chodzący eksperyment kulinarny. Nie zgadzałam się na sztampowe dania i rosół z kotletem schabowym na niedzielny obiad. Wszystko musiało być udoskonalone o sekretny składnik, dlatego niemal każdego dnia powstawały moje interpretacje znanych wszystkim dań, a degustatorami była moja rodzina, która z czasem na moje radosne okrzyki: "Ugotowałam coś dla was!" zaczęła uciekać w popłochu.
    Pewnego razu mama chciała ugotować mi i mojemu małemu bratu budyń czekoladowy, ale powiedziałam jej, że ją wyręczę. Budyń czekoladowy był bowiem już od dawna na mojej liście "potraw do udoskonalenia", więc nie zastanawiając się wiele, zakasałam rękawy i zabrałam się do roboty.
    Ugotowałam spory garnek budyniu, rozłożyłam w kilka miseczek i zaczęłam eksperymentowanie - do jednej dodałam wanilii, do drugiej anyżu, do trzeciej ostrej papryki. Jednak nadal budyń był mdły w smaku, więc postanowiłam wyjść poza tradycyjne kuchenne ramy, poszłam do łazienki, wzięłam z półki miętową pastę do zębów i z radością wycisnęłam artystycznego kleksa na środku miseczki z budyniem. Uznałam, że na pewno w smaku jest super, a ja niedługo wystąpię w telewizji jako prawdziwa rewolucjonistka smakowa.
    Niestety, mój talent kulinarny nie został przez nikogo doceniony, mimo że moja mama dzielnie zjadła kilka łyżek, żeby nie sprawić mi przykrości, natomiast opowieść o budyniu z pastą do zębów jest opowiadana w mojej rodzinie do dzisiaj :)

    Mój mail: sekretarz.maria@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  29. Moją historia kulinarna zaczyna się w małej wsi na południu kraju. Jako że moja rodzina uwielbia wspólne zjazdy i posiadówki w ogrodzie, a było to bardzo cieple lato, wiec zapowiadała się impreza do późnego wieczora. Umówiliśmy się oczywiście na grilla którego osobiście uwielbiam :). Już na sama myśl ciekła mi ślinka, jak tylko pomyślałem o pieczonej kiełbasce, kaszance i pysznym karczku mmmm… Wszystko oczywiście wcześniej zostało przeze mnie przygotowane, aby o niczym nie zapomnieć, ponieważ na grillu mieli tez być moi przyszli teściowie. Oj ile bym dal żeby nie palnąć żadnej gafy, ale ze Zycie jest pełne niespodzianek musiałem się trzymać na baczności. Ku mojej uciesze wszyscy się zjawili. Zaczeło się wielkie grillowanie. Siedząc w altance wszyscy dobrze się bawiliśmy. Rozmowy i żarty nie miały końca, dzieci bawiły w piaskownicy, no i oczywiście o czym nie wspomiałem piesek którego ciocia nie mogła zostawić w domu, bawił się z moim owczarkiem. Kamień spadł mi z serca i nerwy puściły bo wszystko układało się tak jak sobie wymarzyłem. Rodzina zadowolona i przyszli teściowie również. Goście wabieni wspaniałymi zapachami grillowanych przysmaków zaczeli robić się głodni. I wtedy nadeszło nieoczekiwane… bawiące się pieski, a głównie mój owczarek jako ze jest dość dużym psem, wpadł na grilla przewracając go. Az zamarłem, bo czar rodzinnego grilla prysł. Pieski oczywiście porwały to co było na grillu i zaczeły uciekać o ogrodzie, ja niewiele myśląc zacząłem je gonić (chociaż nie wiem po co) ale tak to już bywa w akcie rozpaczy. Do pogoni dołączył również teść… o matko to już była klęska. Po chwili pościgu, zderzyliśmy się razem z przyszłym teściem, i gdy już myślałem ze będzie po imprezie, zobaczyliśmy ze w altance wszyscy z nas się śmieją. Ja oczywiście cały czerwony ze wstydu, ale zobaczyłem ze tato mojej narzeczonej również śmieje się z tej wpadki, to kamień spadł mi z serca:). Jako ze wszyscy byli już bardzo głodni a jedzenie „uciekło”, zamówiliśmy pizze :), i jakoś udało się uratować rodzinny zjazd. Mile wspominam tamte chwile, choć do dziś wszyscy mi o tym przypominają, ale na szczęście razem się z tego śmiejemy:)


    mail: godziszko@tlen.pl

    OdpowiedzUsuń
  30. Moja historia wydarzyła się jakieś 6 lat temu. Może nie jest ona jakaś fantastyczna, ale znów nie chciałam wymyślać, po prostu opowiem to co mi sie wydarzyło. Odkąd pamiętam zawsze chciałam dorównywać mojej siostrze jeśli chodzi o gotowanie. Mama dawała jej wolną rękę, ona piekła, gotowała, przyprawiała... a ja z dokładnością zapisywałam w pamięci każdy szczegół. Moja siostra była moim bohaterem... Pewnego słonecznego dnia stało sie coś dla mnie wspaniałego. Mama pozwoliła mi upiec placka, chociaż początek. Miałam dodać wszystkie składniki do miksera i tylko go włączyć. od 9 rano siedziałam zdenerwowana w kuchni czekając aż w końcu zawładnę kuchnią. Kiedy nadszedł właściwy czas otworzyłam książkę z przepisami głośno czytając aby wszystko zrozumieć. Mąka, mleko, cukier.. Wszystko dawałam po kolei dokładnie po parę razy ważąc aby się nie pomylić. Były też 3 jajka.. Po chwili wszystko ładnie (moim zdaniem) się mieszało. Po paru minutach zawołałam mamę aby pokazać jej swoje dzieło. No tak.. Jej minę zapamiętam do końca życia. Co mogło być nie tak? Zastanawiałam się przez dłuższą chwilę. Mama zawołała babcie aby spojrzała w głąb miski. Od razu wybuchnęła śmiechem.. A na koniec.. Wytłumaczę co było nie tak.. Kiedy w przepisie było napisane jajka, nie pomyślałam, że może chodzić tylko o żółtka. Jajko to jajko, czyli całe... nawet ze skorupką. Od tamtej pory omijam kuchnię szerokim łukiem i nie wiem kiedy znów będe coś piec, na razie.. mam uraz od 11 roku życia. Chociaż jak to mówią! Kiedyś musi być ten pierwszy raz. Mimo wszystko.. mama do dziś się śmieje ze mnie i jak tylko piecze placek pyta : "ze skorupką , czy bez? " No tak.. każdy teraz może się ze mnie śmiać. Chociaż, tą historie zapamiętam do końca życia.

    mail : ewelkusia13@wp.pl

    OdpowiedzUsuń
  31. Gotować uwielbiam i podobnie jak ty spędzam w swojej kuchni długie godziny, ale nie zawsze tak było :-)Będąc jeszcze w szkole średniej zostałam poproszona o opiekę nad dziećmi sąsiadów w ciągu weekendu. Dzieci były już dość duże i samodzielne i w zasadzie jedynym większym wyzwaniem było zrobienie im obiadu. Większość rzeczy przygotowałam sobie wcześniej i zaplanowałam do ostatniego szczegółu. Będąc już na miejscu w czasie obiadowym zabrałam się ochoczo do pracy. Pozostało mi w zasadzie tylko usmażenie przygotowanych wcześniej kotletów mielonych oraz obranie i ugotowanie ziemniaków. Byłam więc dość pewna siebie i nie przeczuwałam, aby cokolwiek mogło pójść nie po mojej myśli... Jedyny problem jaki się pojawił, to brak oleju, ale poradziłam sobie szybko, bo znalazłam słoik ze smalcem. Zadowolona z siebie zabrałam się za kotlety. Smażenie jednak sprawiło mi problem, bo kotlety wyjątkowo mocno przywierały do patelni i w trakcie smażenia zupełnie się porozpadały. Coraz bardziej rozpaczliwie próbowałam je ratować, ale każda próba kończyła się jeszcze większym rozpadaniem się mięsa. Dzieci na talerzach
    dostały w zasadzie puree mięsne i mocno marudziły podczas jedzenia. Moja wiara w siebie jako w kucharza mocno wtedy podupadła. Jakoś udało mi się w nie wszystko wmusić i w końcu zadowolona zajęłam się sprzątaniem. Wieczorem przy kolacji poprosiły mnie o herbatę z miodem. Jakie było moje zdziwienie, gdy do szklanek włożyły sobie po łyżeczce smalcu...

    mail: gosiuwka@gazeta.pl

    OdpowiedzUsuń
  32. Kolacja urodzinowa dla mojego chłopaka :) :

    Gotowanie! Pasjo moja! ty jesteś jak zdrowie.
    Ile można tobie poświęcić, ten tylko się dowie,
    Kto gotuje. Dziś finezję twą w całej ozdobie
    Widzę i opisuje bo dla ciebie wszystko zrobię.
    (…)
    Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną
    Do tych piekarników termoobiegowych, kuchenek gazowych,
    Szeroko nad kuchennym blatem rozciągnionych;
    Do tych ziół malowanych zapachem rozmaitem,
    Wyzłacanych przyprawą, posrebrzanych dobrobytem;
    (…)
    Gotowanie czas zacząć.- Kasia rusza,
    I z lekka zarzuciwszy wyloty fartuszka,
    I włosa zakręcając, garnki nosi,
    I uśmiechając się grzecznie, na kuchenkę prosi.
    Za Kasią zastęp naczyń w pary się gromadzi;
    Dano hasło, zaczęto „taniec”- ona prowadzi.

    Nad blatem metaliczne połyskują ruchy,
    Bije blask z led-ów, świeci się półmisek (jeszcze) pusty,
    A ona gotuje powoli, niby od niechcenia;
    Ale z każdego ruchu, z każdego ruszenia
    Można kucharki czucia i myśli wyczytać
    (…)
    I szły dania po daniach hucznie i wesoło,
    Gotowało się, znowu gotowało w koło,
    Jak wąż olbrzymi, w tysiąc łamiąc się zwojów;
    Mieni się wyśmienita, różnych potraw przekroju
    Wegetariańskich, tajskich, szpanerskich, jak gwiazdka błyszcząca,
    Wyzłacana promieniami zachodzącego słońca
    I obita o ciemne murawy obrusa
    Wre praca, brzmi muzyka, sto lat i zdrowia!
    (…)
    Słońce już gasło, wieczór był ciepły i cichy;
    Okrąg niebios gdzieniegdzie chmurkami zasłany,
    U góry błękitnawy, na zachód różany;
    (…)
    A rodzina ciągle je i wiwaty wznosi:
    Za Yummy, Rodziców, Łukasza, Gości
    Wreszcie z kolei Daniela- solenizanta zdrowie
    (…)
    I ja tam z gośćmi byłam, zjadłam ile w brzuchu zmieściłam,
    A com widziała i słyszała, w tym wierszyku umieściłam.


    k8y@vp.pl

    OdpowiedzUsuń
  33. Maaaaama ! Maaaaama !
    Dymi się !

    Tak, tak. Było tak raz.

    Lato, wieś, zwykły dom, za domem pola uprawne, na polach m.in. cebula, kilka pań i haczki.
    Mama do mnie: "ostrugaj ziemniaki, wstaw na ogień i przynieś nam picie na pole".
    Tak jak powiedziane zostało tak zrobione. Z bratem zostajemy w domu, strugamy te ziemniaki, ja wkładam je do garnka, na piec i idę z piciem na pole. Chwila moment i brat leci z krzykiem: "maaaaama, maaaama, dymi się". Wszyscy rzucają wszystko, lecą jak opętani, a tam czarny dym. Czuć było spaleniznę. Miałam panikę, strach i rozpacz, bo wiedziałam, że to na pewno moja wina. Oczywiście wszystko zostało opanowane. Jednego garnka mniej.

    Szkoda tylko, że mama nie powiedziała mi, iż ziemniaki gotujemy we wodzie. Zapamiętam to do końca życia.


    _______
    profesjonalnakosmetyczka@o2.pl

    OdpowiedzUsuń
  34. Pewnego jesiennego dnia, kiedy chandra ostro dawała mi się we znaki, postanowiłam poprawić sobie humor czekoladowym ciastem. Żeby było mi raźniej to zaprosiłam na nie również przyjaciółkę.
    No i zaczęłam pichcić. Ucierałam, miksowałam, mieszałam... I wprost nie mogłam się doczekać efektu końcowego.
    Kiedy ciasto siedziało już w piecu, przyszła rzeczona koleżanka. Gdy poczuła ten zniewalający zapach, również zaczęła przebierać nogami ze zniecierpliwienia. Wreszcie nasza cierpliwość została nagrodzona i można było wyjąć ciasto z pieca.
    Jak zwykle dorwałyśmy się do jeszcze ciepłego, niepomne odwiecznych zakazów mam, że z pewnością rozbolą nas brzuchy.
    Pierwszy kęs i.... obie zaczęłyśmy pluć jak na komendę.
    Okazało się, że z pośpiechu zamiast cukru dodałam szklankę soli. Nie muszę chyba mówić, jaki niesmak miałyśmy w buziach i jaki wielki żal, że wszystko poszło na marne ;).

    OdpowiedzUsuń
  35. To nie będzie opowieść o ... to będzie ułamek historii mojego życia i Osoby,dzięki której pokochałam właśnie kuchnię.
    Historia pewnej potrawy,nierozerwalnie już do końca mego życia związanej z moją najukochańszą Babcią.
    Odkąd sięgam pamięcią ten wyjątkowy wypiek fascynował mnie najbardziej.Może dlatego,że spośród wszystkich przygotowywanych świątecznych ciast to zawsze robiła tylko Babcia i ono jej najbardziej smakowało.I zawsze było pieczone skoro świt w Wigilię.Tylko raz w roku.
    Strucla drożdżowa z serem.
    Pierwsze wspomnienia z pieczenia strucli sięgają jeszcze moich czasów przed szkolnych. Ale ten rytuał był niezmienny przez wszystkie te lata.
    Babcia w swoim kolorowym, wykrochmalonym fartuszku. Ja na drewnianym taborecie,który zawsze przysuwałam jak najbliżej Babci.
    Wszystko zaczynało się od podgrzewania mleka na twaróg. Potem ucieranie sera w makutrze.
    Duża miska do której Babcia oddzielał żółtka jaj i przy pomocy drewnianej łyżki ucierała je z cukrem na puszystą masę, którą zawsze paluszkiem podkradałam. To było pyszne!
    Drożdżowy zaczyn, który nieraz "uciekał" Babci z garnuszka. Ależ było wtedy śmiechu. Wydawało mi się to w tamtym momencie takie nierealne,że patrzyłam na Babcię niczym na Czarodziejkę, która sprawiała, że ciasto rosło i rosło.
    Potem wyrabianie ciasta. Małe dłonie Babci, które , zdawać by się mogło,że pieściły ciasto.
    Pięknie zwinięte strucle piekły się a w domu pachniało tak,że zawsze burczało mi w brzuchu.
    Jak już się upiekły, po wystudzeniu- i to był najgorszy czas oczekiwania, bo one stały na półce, na wyciągniecie ręki a nie można było ich jeszcze skosztować, Babcia lukrowała je i obficie zdobiła skórką pomarańczową. Domową,mięciutką w słodziutkim syropie.
    Lata mijały, dorosłam, ale wspólne pieczenie strucli z Babcią cieszyło, jakbym nadal była małą dziewczynką.
    Teraz mogłam już trochę pomagać. Sama robiłam twarożek. Oddzielałam żółtka od białek, ale łyżką ucierać kogel mogel musiała Babcia. Nie zapomnę jak się złościła, kiedy sugerowałam jej, dla ułatwienia, użycie miksera.
    "Do drożdżowego wkłada się serce a nie widełki miksera!" I czerwona z wysiłku, którego z wiekiem musiała coraz więcej wkładać w tą czynność, ucierała jajeczny puch, którego jako duża dziewczynka też musiałam skosztować.
    Ale zmieniła się jedna rzecz,teraz, kiedy byłam starsza.Prócz obserwowania Babci czy pomagania, starałam się także zapamiętać każdy szczegół tego przepisu...
    Czułam chyba podświadomie, że kiedyś mi się to bardzo przyda...
    4 lata temu nadszedł czas,że Babcia nie mogła już upiec swojego ukochanego ciasta...
    Wiedziałam, że nie mogę jej zawieść... Postanowiłam zrobić Babci niespodziankę i sama zrobiłam strucle. Krok po kroku, tak jak robiła to Ona!
    Kiedy w efekcie okazały się przede mną dwie piękne strucle,oczywiście z lukrem i skórką pomarańczową, poczułam w sercu ogromną radość-taką jakiej chyba wcześniej nie doświadczyłam.
    Gdy zaniosłam gotową struclę pokazać Babci bardzo się wzruszyła. Podniosła się na łóżku, ze łzami w oczach, ale i ze swoim najkochańszym uśmiechem pogładziła mnie swoją spracowaną dłonią po policzku i powiedziała,że jest szczęśliwa i spokojna...
    Strucle te smakowały tamtego roku wyjątkowo, bo ostatni raz były jedzone wspólnie z Babcią...
    Babcia, moja ukochana Babcia Wiktoria odeszła 9 stycznia...
    I mimo,że żadne Święta nie były bez Niej i nie będą już takie same, strucle drożdżowe są zawsze.
    Te strucle są magiczne, nie tylko zachwycają każdą osobę, która ich skosztuje, smakiem, ale dla mnie mają ogromną wartość, bo przywołują najwspanialsze wspomnienia Babci!
    Kiedy siedzę z kubkiem mleka i struclą na talerzyku czuję Ją obok siebie, słyszę Jej głos, unosi się zapach jej wykrochmalonego fartuszka i czuję dotyk Jej dłoni na moim policzku...
    ***
    Z wszelką pomyślnością na nadchodzące Boże Narodzenie,
    Kasia
    katarzynalubowska@interia.pl

    OdpowiedzUsuń
  36. Po trzech latach związku postanowiłem oświadczyć się swojej kobiecie. Jako że była w ciąży, uznałem, że najwyższy czas na to. Z pomocą brata kupiłem najpiękniejszy pierścionek zaręczynowy, jaki znalazłem. Dzidzia przyszła na świat zdrowa i taka cudowna... od razu się w niej zakochałem. Chciałem odpowiednio przygotować się na moment zaręczyn. Pomyślałem o zrobieniu kolacji przy świecach. Wiem, może to i staromodne, ale uwierz - nie spędzam w kuchni zbyt wiele czasu i byłem pewny, że kolacja zrobi wrażenie na mojej ukochanej. Wymyśliłem więc włoską potrawę na bazie makaronu, bo oboje uwielbiamy makarony. Do tego czerwone wino, bo przecież czerwony to kolor miłości. I kwiaty - tylko nie róże, bo K. nie znosi róż (uważa, że jak facet nie wie, co kupić, to kupuje róże), może jakieś goździki, może stokrotki. Wszystko już zaplanowałem. I wtedy się pokłóciliśmy. Nie rozumiałem jej wtedy. Po prostu wciąż szalały w niej hormony i prowokowała sto kłótni na minutę. Ja nie wytrzymałem. Rozstaliśmy się w bardzo brutalny sposób, bo nawet nie miałem możliwości pożegnać się z dzieckiem. Odeszła zabierając ze sobą dziecko. Moje plany na romantyczną kolację legły w gruzach. I wtedy popełniłem największy w życiu błąd: sprzedałem pierścionek do lombardu. Wtedy myślałem, że to największy błąd, ale po chwili pojawił się kolejny: powiedziałem jej o tym. Nie pomyślałem, jak bardzo będzie cierpieć, kiedy się o tym dowie.

    Po dwóch miesiącach nie wytrzymałem - musiałem zobaczyć się z moim dzieckiem. Spotkaliśmy się i nagle zaczęliśmy normalnie rozmawiać. Chociaż w głębi duszy wiem, że pewnie nigdy mi nie wybaczy sprzedania jej największego marzenia. Teraz, kiedy cały czas budujemy od podstaw nasz związek, znowu mam w planach tamtą romantyczną kolację, tyle że już z innym pierścionkiem.

    Wiem, że moja kulinarna historia jeszcze się nie wydarzyła, ale obiecuję, że kiedyś opiszę ją w czasie przeszłym.

    uzyszkodnik@o2.pl

    OdpowiedzUsuń
  37. Sushi... istnieje od setek lat, chyba mi na złość :)
    Zaprosiłem moją świeżo upieczoną dziewczynę na obiad. Wcześniej dzięki zdolnościom szpiegowskim dowiedziałem się od jej brata (co mnie zresztą kosztowało czteropak) że owa dziewczyna uwielbia ryby, i kilka razy wspominała o sushi - które w restauracjach jest drogie.

    Co zatem mistrz kuchni z certyfikatem smażenia jajecznicy, który sushi widział jedynie na filmach postanowił zrobić? Tego samego dnia zaaferowany rzuciłem się do marketu po składniki. Kupiłem piękny kawałek łososia, mrożone krewetki oraz ryż (zwykły). Następnie udałem się na dział z "cudami" kulinarnymi. Szokiem było nori - okazało się, że to prasowane wodorosty. Kupiłem do tego jeszcze kilka rzeczy, w tym pałeczki.

    Następnego dnia (dzień spotkania) postanowiłem zacząć przygotowania o wczesnej porze. Okazało się, że nie siedzi we mnie ukryty ninja ani moim dalekim wujkiem nie jest Jacki Chan bo pałeczkami mogłem co najwyżej wydłubać komuś oko trzymając po jednej z nich w ręce.

    Wszedłem na youtube i przeglądam filmy - jak jeść pałeczkami. Po dwudziestu minutach zrezygnowałem z wizji pokazania się jako światowy człowiek, któremu żadna z kuchni nie jest obca i że pałeczkami posługuję się jakbym się z nimi urodził. Nici też z planowanego miziania po rękach ucząc tej trudniej sztuki dziewczyny. No nic - podobno sushi też je się dłońmi.

    Po problemach z pałeczkami postanowiłem zabrać się za zrobienie sushi. Szybkie rozeznanie w temacie na youtube i już wiedziałem, że nie mam maty do zwijania... Ale nie z takich opresji się wychodziło! Dokładnie spisałem jak przygotować ryż, jak pokroić łososia i co zrobić z krewetkami.

    Ryż ugotowany. Okazało się, że drogie maty nie są potrzebne bo gazeta z folią spożywczą sprawuje się świetnie. Imbir, marchewka, ogórek, surimi, trochę sosu i łosoś. Zwijamy testowy egzemplarz - kroimy i... wygląda pięknie, jak z obrazka! Smakuje jak... Głównie czułem ryż i orzechowy sos...

    Zapomniałem o wasabi! Już cały byłem w panice, lecz umysł myślał i wymyśliłem. Jeżeli ktoś nie ma wasabi a potrzebuje to oto przepis: trochę niebieskiego barwniku spożywczego do tego kurkuma (pamiętałem, że pięknie barwi żurek) i zwykły chrzan. Efekt? Pięknie zielony chrzan! Tylko co z mocą? Chili nadało temu odpowiedniego kopa.

    Krewetki na nigiri trzeba było przysmażyć na patelni. Problemem było to, że wyszły... bardzo małe. Właściwie to zbyt małe żeby to sensownie wyglądało. Zrezygnowałem z kładzenia ich na ryżu i dałem do małej miseczki jako przekąski do zagryzania z sosem albo wasabi.

    Nigiri 2. Nauczono mnie na YT żeby dać wasabi pod łososia to się lepiej przylepi do ryżu. Dałem ciut więcej. Zjadłem. Nie, nie liczcie, że wybuchłem to by było zbyt oczywiste. Po prostu nawet nie poczułem wasabi a nigiri i tak się rozpadało :) Ale to było nieważne. Wyglądało jak miało wyglądać (dopóki nikt tego nie ruszał).

    Czas upływał na moim bieganiu między komputerem a kuchnią i kombinowaniu aby wszystko wyszło idealnie – gdy nagle domofon... Otworzyłem i zacząłem szybko sprzątać kuchnię z tego co nie powinno widzieć światła dziennego. Na stół w salonie w sekundę pojawiły się sushi, nigiri, półmisek z warzywami, sos w miseczce, wasabi i krewetki. Brzmi pięknie, prawda? Niestety tak się nie prezentowało.

    Dzwonek do drzwi. Spokojna rozmowa i przedstawienie obiadu... Pierwsze próby zjedzenia czegoś i... i oboje wybuchliśmy śmiechem z ustami pełnymi ryżu. Zdecydowaliśmy pójść do sklepu na zakupy po coś do zjedzenia (ja po drodze próbowałem znaleźć gdzieś moją męską dumę :) Sushi pojedzie na wieś zrobić wykwitną kolację kurom. To się kogut zdziwi ;>

    W sklepie kupiliśmy makaron spaghetti - najtańszy, mięso mielone, sos i troszkę żółtego sera. Wierzcie lub nie, ale było to najlepsze spaghetti jakie kiedykolwiek jadłem - zrobiła je oczywiście dziewczyna.

    Od tego czasu wiele się zmieniło :) Oczywiście w kwestii moich kulinarnych zdolności bo jeżeli chodzi o dziewczynę to nie :) Jeżeli autorka bloga chciałaby posłuchać więcej o gotowaniu na partyzanta to niech da znać. ;> akwes3@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  38. Jedzenie jest nam potrzebne by żyć, gotowanie jest nam potrzebne, by rozwijać artystyczną część duszy, cieszyć nim zmysł smaku, węchu i zaspokajać potrzeby estetyczne. To wszystko jednak, nie miałoby żadnego sensu, gdyby nie było się z kim tym dzielić.
    Moje życie toczy się więc w rytmie spotkań rodzinnych, wspólnego biesiadowania i brzęczenia miksera przeplatanego z tupotem psich łapek. :-)
    W związku z potrzebą pomocy połączoną z potrzebą posiadania towarzystwa od dwóch lat na radosnej drodze życia towarzyszy mi Alma - urocza, mała psinka którą adoptowałam ze schroniska. Ta istota ma urok osobisty godny Marylin Monroe. :-) Mieszkamy sobie wspólnie w małym, skromnym mieszkanku i cieszymy się wszystkim co nas spotka na drodze życia- pierwszym śniegiem, letnim deszczem, odwiedzinami znajomych, psimi ciasteczkami marchewkowymi (które w domu pochłania nie tylko pies ;-)).
    Pewnego dnia mała trafiła do weterynarza i kilka dni później została tam na operację. Byłam bardzo zestresowana całą sytuacją. Wzięłam urlop, żeby być przy Almie przez najbliższe dni i dopilnować, żeby wszystko się prawidłowo zagoiło. Operacja przebiegła dobrze. Alma jednak mimo zastrzyków przeciwbólowych cierpiała. Znajomi zaproponowali mi bym zabrała ją w weekend na piknik nad Wisłą, aby odciągnąć jej uwagę od stanu zdrowia. Mimo pewnych oporów zdecydowałam się. Już w trakcie przygotowań piknikowych, Alma przekupiona masłem orzechowym zapomniała o niewygodnym kubraczku i bolącym brzuszku. Siedziała obok mnie w kuchni zaoferowana przygotowywanym brownie z masłem orzechowym. Bezkreśnie miło był patrzeć w te piękne, wdzięczne psie oczy, do których powracała radość. Wspólnie delektowałyśmy się powalającym aromatem pieczonego ciasta czekoladowego i wszelkie strachy odpłynęły w niepamięć. Piknik udał się przednio. Koleżanka przygotowała racuchy i sałatkę, ktoś inny wziął świeże warzywa i domowe hamburgery, a ja na deser zaserwowałam ulubione brownie i kawę z termosu o smaku karmelu z nutą karmelizowanej pomarańczy. Kuszące aromaty dochodzące z naszego kocyka, oraz zaczepki Almy przyciągnęły kolejnego pieska, który wspólnie z małą zrobił niezłą rozróbę na kocyku. :-) Zarówno my, jak i Alma byliśmy oczarowani radosnym nastrojem jaki panował tego dnia. Zdecydowanie nie ma nic lepszego niż dobre jedzenie spożywane w towarzystwie, którego nie chce się opuszczać. :-)
    dominika.petlak@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  39. Nie ukrywam, że do wspaniałych kucharek raczej nie należę. Bardzo późno zaczęłam gotować, a jedynymi zjadalnymi daniami w moim wykonaniu, były omlety na słodko i jajecznica. Nie poddawałam się jednak.
    Parę miesięcy temu, starałam się spędzać jak najwięcej czasu w kuchni, aby zdobyć jak największe doświadczenie. Podpatrywałam Mamę, która jest jednocześnie moim guru jeśli chodzi o gotowanie, zadawałam mnóstwo pytań, a nawet robiłam notatki. Nazywałam to "przyspieszonym kursem gotowania". Pytanie tylko- po co to wszystko? Otóż, miałam wyjechać za granicę i spędzić trzy miesiące z moim bratem- typowym kawalerem, w dodatku nie gotującym kawalerem.
    Po pierwszych tygodniach spędzonych na objadaniu się pizzą, burgerami i innymi fast-foodami, nadszedł czas na pierwsze gotowanie. Bardzo chciałam zaimponować Jędrkowi (zwłaszcza, że widzimy się bardzo rzadko- czasem raz na kilka lat...) i ugotować coś wykwintnego! Zaczęłam od szybkiego research'u w Internecie. Nagle trafiłam na wspaniały przepis: pieczony łosoś z czerwonym pesto i pomidorami. To było to! W tamtym momencie mało istotne było dla mnie to, że nigdy nie przyrządzałam ryby i nie miałam zielonego pojęcia czym jest pesto. Dodatkowo, jak się później okazało, nie mam wszystkich potrzebnych składników oraz... naczyń. Jak na prawdziwego kawalera przystało, mój kochany braciszek w swojej kuchni posiadał jedynie jedną patelnię, dwa garnki, niepasującą pokrywkę, dwa duże talerze i mnóstwo kubków. Sztućce też tam jakieś miał. A! Nawet stara zatłuszczona blacha się znalazła. Stwierdziłam, że troszkę zmodyfikuję przepis, a zamiast brytfanki skorzystam z tej blachy (umytej oczywiście). Cały czas byłam pełna optymizmu i wiary, że mi się uda. Zaczęłam przygotowania: wyjęłam łososia, dokładnie umyłam filety, a następnie doprawiłam. Na umytej blasze, rozłożyłam aluminiową folię i ułożyłam rybę. I przyszła pora na to nieszczęsne pesto... Suszonych pomidorków nie miałam, orzeszków pinii też nie (nie wspominając już o parmezanie). Pesto a la' Monika wyglądało więc mniej więcej tak: do koncentratu pomidorowego dodałam odrobinę oliwy, drobno posiekane orzeszki ziemne oraz przyprawy. Kierując się później przepisem, dodałam śmietanę i to coś na kształt pesto ułożyłam na łososiu, dodałam kawałki świeżego pomidora, a na koniec wszystko owinęłam folią i wsadziłam do piekarnika. Nastawiłam jeszcze wodę na makaron i robota skończona. Byłam z siebie naprawdę dumna. Ogarnęłam szybciutko kuchnię, puściłam troszkę głośniej muzykę i postanowiłam zrelaksować się w salonie. Pech chciał, że nie spojrzałam na zegarek, gdy wkładałam rybę do piekarnika.. W pewnym momencie czujnik dymu zaczął strasznie hałasować! Początkowo nie wiedziałam co się dzieje. Zanim zdążyłam wyłączyć czujnik, mieszkanie było zadymione. Wyłączyłam szybko piekarnik i otworzyłam go. Pootwierałam również okna w całym domu. Byłam strasznie zła na siebie, za swoje roztrzepanie... Usiadłam na podłodze i rozpłakałam się jak dziecko. Chciałam, żeby to był obiad idealny, a w zamian miałam spaloną rybę i przesolony makaron. Do powrotu Jędrka z pracy, zostało mi jakieś dwie i pół godziny. Wzięłam się więc w garść. Zobaczyłam co jest w lodówce i czy da się coś z tego ugotować. Postanowiłam zrobić naleśniki- one musiały mi wyjść. Niejednokrotnie robiłam je z Mamą i nie było to nic skomplikowanego. W domu rodzinnym, do wymieszania porządnie ciasta używałam miksera, a że brat nie posiada takich wynalazków, musiałam wszystko mieszać widelcem. Otarłam więc łzy, zakasałam rękawy i zabrałam się do roboty. Męczyłam się strasznie mieszając i chcąc uzyskać idealna konsystencję. Pomimo tego, że zostały małe grudki, zaczęłam smażyć.

    OdpowiedzUsuń
  40. Wyglądały jak normalne naleśniki, więc byłam dobrej myśli. Jędrek w końcu przyszedł zmęczony do domu. Podałam mu ciepłe naleśniki z custard'em (taki krem waniliowy) i truskawkami. Patrzyłam jak je i z niecierpliwością oczekiwałam jego opinii. Modliłam się tylko, żeby nie wypluł przyrządzonego przeze mnie dania... Ku mojemu zdziwieniu, powiedział, że to najlepsze naleśniki jakie jadł w swoim życiu! Ciszyłam się, że chociaż to mi wyszło. Opowiedziałam oczywiście bratu cały incydent z rybą. Powiedział, że każdemu się mogło zdarzyć i mam się nie przejmować.
    Od tamtej pory przez cały mój pobyt u niego, w miarę możliwości, gotowaliśmy obiady razem. To nas jeszcze bardziej zbliżyło i sprawiło, że teraz jesteśmy zdecydowanie lepszymi kucharzami :)!
    Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło :)

    A mój e-mail, to: m.strzelecka6@o2.pl

    OdpowiedzUsuń
  41. Leżę sobie teraz wygodnie w moim ciepłym łóżku z różowej pościeli. Otula mnie ciepły różowy koc. Popijam gorące kakao.. bo tak kocham gorące kakao. W tle leci „Florence and the Machines”. Matko.. jak ja kocham ten zespół :) Cała moja dusza łączy się z tą muzyką. Przeczytałam właśnie zasady konkursu i postanowiłam napisać. Bo niby dlaczego nie? :) Nie mam nic do stracenia :)

    Jest 13.11.2012 rok.. całkiem niedawno prawda? Dzień dla mnie dość szczególny. Urodziłam się wtedy :) Skończyłam 22 lata.. nie ma się czym chwalić ;p Postanowiłam zrobić sobie niespodziankę. Mam taką swoją listę życzeń. Lista powieszona jest nad moim biurkiem naprzeciwko mojego sięgającego tam wzroku. Gdy jest mi trudno, albo o czymś zapominam.. podnoszę głowę i mam przed sobą listę z trzynastoma życzeniami. Motywuje mnie ona do robienia rzeczy czasami ponad moje siły. Dlatego to lista życzeń. Trzeba je spełniać, mimo, że niektóre życzenia są mało prawdopodobne do osiągnięcia. Ale na tym polegają właśnie marzenia. Nie zawsze jest tak prosto.

    Moja szczęśliwa liczba to 13. A więc tego dnia postanowiłam upiec 13 babeczek. Włączyłam sobie album zespołu Oh land - ten zespól motywuje mnie do działania :) No i nie byłoby w tym nic trudnego gdyby.. no właśnie.. gdybym umiała gotować, smażyć, piec, pichcić i wiele innych synonimów :) To znajduje się na 7 pozycji mojej szczególnej listy. Oczywiście musiałam przygotować samodzielnie ciasto – te kupne się nie liczą :) O dziwo za pomocą internetu udało mi się je zrobić. Sama jestem pod wrażeniem. Naprawdę. Kosztowało mnie to dużo trudu, cierpliwości i szczerze powiedziawszy nerwów. Ciasto za pierwszym razem mi nie wyszło. Dopiero przy drugim podejściu mi się udało. Nic nie jest tak dobre jak coś wykonane przez nas samych. No dobra… Więc ciasto było zrobione. Następnie zrobiłam nadzienie. Nadzienie jakieś bez fajerwerków. Zrobiłam budyń czekoladowy i dokupiłam migdały. No budyń już kiedyś mi wychodził.. więc teraz też mi wyszedł. Był taki puszysty.. mmm :) Do gotowego ciasta (umieszczonego już w foremkach w kształcie gwiazd) dodałam budyń (wymieszany już wcześniej z migdałami).

    Ps. Kocham gwizdy. Te spadające. Te morskie rozgwiazdy. Gwiazdy kojarzą mi się z marzeniami.. i no są po prostu piękne i błyszczące :)

    No i co.. babeczki gotowe :) Jak to się stało? Sama nie wiedziałam. Być może dla kogoś babeczki to pikuś. Dla mnie nie. Dla mnie, czyli osoby z zerowym talentem kulinarnym to spore wyzwanie. Efekt.. smaczny :) Kolejny punkt na mojej liście odhaczony. Pozostaje mi już tylko z 13 życzeń spełnienie tylko 10 ;) Gdy lista się skończy będą kolejne marzenia. Także to tylko kwestia czasu do zrobienia kolejnej listy :) Tego 13 listopada udowodniłam coś sobie. I to mi wystarczyło. Nie wiem czy postanowię w najbliższej przyszłości zrobić może jakieś ciasto.. albo no nie wiem - gołąbki :) Może tak może nie. Kto wie. Na razie cieszę się z tego, że jak coś sobie postanowię, to uda mi się to uzyskać :)

    Pozdrawiam i ściskam :)
    Ola

    aleksandra131313@wp.pl

    OdpowiedzUsuń
  42. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  43. Jeszcze nie tak dawno pracowałem przy obsłudze wesel i imprez okolicznościowych. Jeździliśmy po wsiach i miasteczkach województwa świętokrzyskiego. Raz byłem kelnerem, innym razem pomagałem na kuchni. Takie same obowiązki czekały na mnie w jednej z kieleckich restauracji, gdzie strudzony cotygodniowymi podróżami dostałem stałą posadę. Obowiązki podobne, jednak otoczenie całkiem inne; zamiast gości weselnych na bankietach widywałem pracowników urzędów i poważnych firm, a rosół, schabowego i bigos zastąpiły bardziej wyszukane dania.

    Przy okazji bardzo częstego pobytu w Kielcach odświeżyłem znajomość z koleżanką poznaną na pierwszym (i ostatnim dla mnie ) roku studiów. Kilka spotkań, kilkanaście telefonów i setki sms-ów jakie wymieniliśmy w krótkim czasie nie pozwalało mi przestać o Niej myśleć.
    Przygotowywaliśmy duży bankiet, stałem w kuchni pośród kucharek gdy właśnie dostałem telefon od Justyny.. Na pytanie co robię i co słychać odpowiedziałem prawdę, że siedzę w kuchni nad gołąbkami i razem z pozostałymi walczymy o to, by zdążyć ze wszystkim na czas. Po rozmowie wróciłem do pracy , jednak już po kilku minutach dostałem sms-a o treści „Ale mi narobiłeś ochoty na te gołąbki.. Zjadłabym chociaż jednego” i to właśnie wtedy wpadł mi do głowy pomysł, który miał spory wpływ na to co się dzieje do dzisiaj :)

    Postanowiłem, że jak tylko skończę pracę to pojawię się na chwilkę w drzwiach Justyny z porcją gołąbków! Pobiegłem do Pani Krysi- głównej kucharki i zapytałem wprost: czy byłaby taka możliwość, żebym dostał małą porcję. Jej reakcja nie była zbyt przychylna, ponieważ w tamtym miejscu obdzielanie pracowników nie było zbyt często praktykowane, a samowola w tym zakresie mogła wiązać się z przykrymi konsekwencjami ze strony szefowej, ale jak opowiedziałem o „wyższej idei” to gdy tylko zostaliśmy sami Pani Krysia sięgnęła po pudełko i zapakowała do niego cztery jeszcze ciepłe gołąbki!:) Dostałem dwie sztuki klasycznych i dwie z kaszą gryczaną. W świeżej, zielonej kapuście wyglądały genialnie! Ze sprytem godnym największych rabusiów zniosłem pakunek do szatni, gdzie był już nieosiągalny dla oczu szefowej :) Pozostało mi tylko poczekać do końca imprezy.

    Z wielu dziwnych przyczyn z restauracji udało mi się wyjść dopiero ok. 4:30!:( , miałem do pokonania spory dystans, ale dojrzałem światełko w tunelu :) to mogło się udać! Zaplanowałem, że podejdę pod drzwi, zadzwonię na telefon i ujrzę pięknego, zaskoczonego śpiocha:) W końcu dotarłem! Wyciągnąłem telefon i dzwonię.. .Nie odbierała! Próbowałem raz za razem, pisałem sms-y i nic!! Nie mogłem dobijać się do drzwi bo mieszkała z trzema współlokatorkami. Czas mijał, ale jeszcze próbowałem… zero odzewu ! Ej! ja Cię kocham a Ty śpisz?! :/ Lekko rozczarowany napisałem ostatnią wiadomość, że zostawiam jej prezent na hydrancie obok drzwi.Musiałem się spieszyć na autobus, bałem się, że któreś z sąsiadów albo współlokatorek przejmie mój podarunek.

    Już w drodze powrotnej zaczął dzwonić telefon. Justyna! Zaspana, półprzytomna, ale radosna i uśmiechnięta :D Przepraszała i dziękowała na zmianę. Pytała jak to się stało, jak się tam znalazłem po piątej rano. Była zaskoczona. Po głosie i po tym co mówiła wiedziałem, że mimo tego, że nie ujrzałem śpiocha w koszuli nocnej, to osiągnąłem sukces!! Dopełniły go walory smakowe gołąbków! Podobno smakowały wyjątkowo(w końcu były przyprawione szczyptą zakochania ) :)

    Nie zliczę ile razy już Justyna chwaliła się koleżankom moim wyczynem, ile razy wspominaliśmy to razem:) To był piękny, spontaniczny początek historii, która trwa do dziś:) Po ponad dwóch latach od tamtego wydarzenia jesteśmy narzeczeństwem! Nadal lubimy się zaskakiwać na różne sposoby. Co prawda ja z gastronomią nie mam już nic wspólnego, ale za to Narzeczona serwuje mi co chwilkę jakieś pyszności ! Wyszukuje przepisy, zawsze dodaje coś od siebie, kombinuje i jako mężczyzna jestem w siódmym niebie :D Spodobała mi się jako piękna, radosna dziewczyna, a to, że jest wspaniałą kucharką to dodatkowy bonus !:)


    mtcostrowiec@tlen.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. literówka w mailu :) prawidłowy to mrcostrowiec@tlen.pl :)

      Usuń
  44. Nie jestem osobą bardzo religijną, ale nigdy nie przeszkadzało mi to w celebrowaniu świąt i w byciu zdecydowanym przedstawicielem frakcji „wyższości Świat Bożego Narodzenia nad Wielkanocą”.
    W tym roku to jednak to nie o Wigilię się rozchodziło.
    Budowane od początku roku poczucie zadowolenia z własnej niezależności i samodzielności, gdzieś zaczynało uciekać. Efekt domino albo domku z kart – tak to sobie tłumaczyłam, bo wszystko szło wtedy nie po mojej myśli. Pierwszy raz od miesięcy poczułam, że tęsknie za rodzicami, bratem, za moim psem, polską mową, prawdziwym twarogiem i ogórkową.
    Wyjechałam na pół roku do Portugalii wiedząc, że nie wrócę na Wielkanoc, nie zaniosę koszyczka do poświęcenia, nie upiekę sernika, babki ani mazurka, chrzanu do ćwikły też nie utrę, nawet wielkanocny zając mnie oleje i nie dostanę prezentu, konwalii i bzu nie zobaczę. Miałam czas żeby oswoić się z tą myślą, ale kiedy nieubłaganie zbliżał się 8 kwietnia, uczucie przygnębienia urastało do problemu rangi numer jeden. 21-letnia dziewczyna, a czułam się jak nierozgarnięty dzieciak, który marudzi, że chce do mamy. Teraz, gdy jestem już w śnieżnej Polsce i właśnie popijam testową wersję barszczu z suszonymi grzybami, który mam zamiar przygotować także na tegoroczną Wigilię, na wspomnienie o tamtym okresie, na twarzy pojawia mi się uśmiech. Najszerszy i najszczerszy z możliwych.
    Mieliśmy na Erasmusie takie powiedzenie – „friends are the family you choose” i kiedy nadchodzi taki czas w roku, kiedy chcesz być z rodziną, a okoliczności ci na to nie pozwalają, to właśnie oni – przyjaciele – są twoimi najbliższymi.
    Udało mi się nie poddać wielkanocnej depresji, zmobilizowałam się i urządziłam poranne i skromne śniadanie na dachu mojej kamienicy - dla siebie, dla nich. Dwie Polki, Niemiec i Brazylijka. Nigdy nie zapomnę tego dnia. I choć wszystko było dość nietypowe – sałatka z łososiem i kozim serem zamiast jarzynowej, krakersy z camembertem zamiast roladek z szynki, chorizo zamiast kiełbasy, to sernika i jajek farbowanych łupinami z cebuli zabraknąć nie mogło. Do tego stół zrobiony ze starych drzwi, pełne słońce, błękitne niebo i najpiękniejszy widok, za którym niesamowicie tęsknie – panorama Lizbony, mojego miejsca na ziemi.
    Erasmus nauczył mnie wiele. Nauczył mnie doceniać dobre serca i szczere rozmowy. Pomógł mi uwierzyć w ludzką życzliwość i ciepło. Pozwolił uwierzyć w ludzi. A pośród wszystkiego pokazał mi jak małe prezenty od losu przeobrażają się w wielkie przyjaźnie. A, że temu wszystkiemu towarzyszyło zawsze jedzenie, to nie może być przypadek...
    ;)

    ola.rabowska@gmail.com
    https://picasaweb.google.com/113209050458992290730/804WIELKANOC?authkey=Gv1sRgCPbUoqjhwcG2Aw

    OdpowiedzUsuń
  45. Krótka bajka o człowieku i jedzeniu.

    Dawno, dawno temu. Za górami, za lasami... w we wszystkich miastach świata, od wielu wieków... STOP. Właściwie o zarania dziejów, gdy tylko człowiek postawił nogę na ziemi - odczuwał on głód. Musiał więc zdobyć pokarm, aby mógł żyć. Walczył w ten czas nie tylko z dziką zwierzyną i ciemnością, ale przede wszystkim ze - strachem - była to jedna z pierwszych emocji. Z czasem gdy opanował sztukę uprawiania ziemi i hodowli zwierzyny, głód przerodził się w zapotrzebowanie. Człowiek nauczył się dbać nie tylko o siebie ale o innych. Gdy ludzkość się rozrastała, czy innymi słowy stawała się płodniejsza - dzieląc się piękną miłością, człowiek stanął przed zadaniem przygotowywania pokarmu dla większej ilości osób i tak oto powstał, gdzieś (właściwie nie wiadomo gdzie) - Kucharz. Od tego czasu przygotowywanie pokarmu stało się SZTUKĄ. Jak wszyscy wiemy każda sztuka wiąże się z emocjami. Upór, radość, ekscytacja, improwizacja, niepokój, duma, smutek i wiele innych towarzyszą jedzeniu. Zawsze od samego początku do końca świata. Dzięki temu, że to właśnie nasza fizjologia zapoczątkowała ten proces wiem, że jest on nieodłączny naszemu życiu.

    Można pisać dużo bardziej osobistych historii, o romantycznych kolacjach, przyjęciach, świętach itp., ale nie można opisać emocji związanych z jedzeniem. Jest ich tak dużo, że jeśli samemu nie wejdzie się w ten niesamowity świat to nigdy nie zrozumiemy tych emocji.

    Oto moja krótka bajka.

    Cultari
    justysia.eilis@gmail.com

    OdpowiedzUsuń

  46. 14 luty 2009 to data, którą dobrze pamiętam. Nie dlatego, że setki milionów zakochanych obchodziło wówczas swoje święto – bo to robią co roku, lecz dlatego, że tego dnia zrobiliśmy nasze pierwsze pączki.

    Miłość Mojego Życia cierpliwie przygotowywała ciasto, po czym odłożyła je na parapet, tuż nad grzejnikiem, by urosło. Wtedy poszliśmy nad jezioro. Było białe jak kartka papieru i skute lodem, a gromadka dzieci biegała po jego środku. My jednak nie odważyliśmy się wkroczyć na śnieżną taflę. Byliśmy za to potwornie głodni; spacer miał jedynie zabić czas potrzebny drożdżowemu ciastu na wyrośnięcie. Wciąż myśleliśmy o słodkich puszystych pączusiach, ja zaś w szczególności, bo odkąd pamiętam domowe przysmaki wolałem ponad wszystko, co robią choćby najlepsze cukiernie świata. Żaden francuski tort nie mógł przebić zwykłej szarlotki mamy, żaden też laur konsumenta nie zdetronizowałby w moim sercu babcinych faworków.

    Obawialiśmy się wszakże, czy nasze pączki w ogóle się udadzą. W końcu – bądź co bądź – był to nasz pierwszy raz.

    Po powrocie przywitał nas intensywny zapach drożdży. Garnek niemal kipiał od ciasta, które wyglądało jak łagodne żółtawe wzgórze słodkości. Podczas gdy Miłość Mojego Życia była zajęta nadziewaniem i formowaniem drożdżowych kulek, ja przygotowałem nakrycie oraz prezenty.

    Tamtego wieczoru Miłość Mojego Życia otrzymała tajemnicze czerwone pudełeczko. Spodziewając się czegoś w nim ukrytego, otworzyła je pośpiesznie, co kosztowało ją sporo nerwów, bo z pudełka wyskoczył znienacka mały brązowy misio, krzycząc wesoło piskliwym elektronicznym głosem „Aj low ju!”. A później, gdy już Miłości Mojego Życia przeszedł ten minizawał serca, jakie spowodował wyskakujący miś, na stole wylądował gwóźdź programu: wieża z lukrowanych pączków. Zaczęliśmy próbować i… nich mnie kule biją, niech mi matka własna wybaczy! – ale były to najlepsze pączki w moim życiu! Pulchne, delikatne i rozpływające się. Od tamtego dnia zawsze w czasie Walentynek urządzamy sobie Tłusty Czwartek. Tłusty Czwartek Zakochanych.


    emano85@wp.pl

    OdpowiedzUsuń
  47. mój e-mail to: kalvai.agata@gmail.com

    Moja historia nie jest związana z gotowaniem, a z jedzeniem. Będąc bodaj siedmioletnią dziewczynką wyjechałam z Rodzicami na wakacje do Kołobrzegu. Dorastałam w latach 90, zatem półki sklepowe, nowinki kulinarne i różne inne tego typu gadżety stopniowo docierały do naszego kraju wywołując niekiedy w ludziach wielkie „wow”! Takie właśnie „wow” doświadczyłam w pewnym bistro i lodziarni, tuż obok kołobrzeskiej latarni morskiej. Stołowaliśmy się z Rodzicami w miejscu zakwaterowania, jednak któregoś dnia chcieliśmy zjeść coś na tzw. mieście. Zaszliśmy brzegiem morza aż do końca plaży i skierowaliśmy się do – skromnego jak na tamte czasy, podejrzewam, że teraz to istne centrum! – pasażu garmażeryjnego (że tak to określę…). Było tam kilka knajpek z kilkoma dosłownie stolikami, które nie wyróżniały się niczym, bowiem każda nazywała się zwyczajną smażalnią bądź pizzerią. Jednak jeden z lokali był wręcz oblegany przez turystów! Weszliśmy do środka, przepychając się między ludźmi i stolikami i ujrzeliśmy średniej długości lodówkę wypełnioną po brzegi pojemnikami z różnymi potrawami. Ludzie, ustawieni w dłuuugą kolejkę, przerywaną gdzieniegdzie ciekawskimi głowami niezdecydowanych turystów, wybierali konkretne danie, a miła pani z drugiej strony nakładała je na talerz i wydawała na końcu stoiska, gdzie sumowała zamówienie. Brzmi znajomo, prawda? ;-) Teraz to nic niezwykłego, bardzo dużo restauracji czy barów funkcjonuje na zasadzie takiej pół-obsługi. Ale wtedy było to dla nas coś niespotykanego. Poza tym potrawy wyglądały niezwykle apetycznie, świeżo. Mięso, sałaty, ziemniaczki w kilku wersjach, napoje… Było tam nieco drożej niż gdzie indziej, stąd też nieczęsto tam bywaliśmy, ale w ciągu kilku wakacji spędzonych w Kołobrzegu uzbierało się wiele okazji ;) I za każdym razem trudno było o wolny stolik, ludzie częstokroć dosiadali się do siebie wzajemnie – co teraz jest jednak nie do pomyślenia Pamiętam jeszcze, że zawsze brałam to samo – panierowane cząstki kurczaka. Jako dziecko byłam wybredna, chyba jak każde, i nie tolerowałam warzyw i dziwnego rodzaju mięsa z mnóstwem żyłek i „tłuścinek”. Smak tego kurczaka pamiętam do dziś i żadne KFC nie może się równać z tą – skądinąd – domową nutą tamtego posiłku. Wtedy, za pierwszym razem, poszliśmy po tym pysznym obiedzie na deser. Wróciliśmy nad samo morze, na plaże i rozejrzeliśmy się za jakąś lodziarnią. Zobaczyliśmy duży lokal wypełniony po brzegi (sic! znowu!) turystami, acz w przeważającej części dziećmi. Biegały w te i we wte z dziwnymi rożkami w czekoladzie. Weszliśmy do środka, gdzie naszym oczom – oprócz mega długiej kolejki – ukazały się rzędy plastikowych stolików i krzeseł, jakie teraz spotkać można głównie w centrach handlowych na ostatnich piętrach, gdzie wszystkie fast foody gromadzą w jednym miejscu całe hordy dzieci Stanęliśmy w kolejce, nie do końca świadomi za czym właściwie stoimy. Po dojściu do „okienka” pani spytała o wielkość i smak lodów. Zdecydowałam się oczywiście na największego loda o smaku śmietankowym. Dostaliśmy paragon i przeszliśmy z nim do drugiego okienka, gdzie pani przyjęła od nas pieniądze i zaczęła kręcić loda. Phi, cóż w tym niesamowitego – pomyśleliśmy. Przecież to zwykłe lody włoskie, znane już nam wtedy. Ale w pewnym momencie jedna pani podała rożka drugiej pani, która odwróciła go do góry nogami i włożyła w lejącą się czekoladę. A nie prosiliśmy o polewę, pomyślała Mama, powiedziała mi też, że zastanowiła się wtedy, jak bardzo ta czekolada będzie przeszkadzała w jedzeniu, gdy będzie spływać nam po rękach. Ale nie! Czekolada zastygła w dosłownie kilka sekund i utworzyła „skorupkę”. Lody okazały się tak słodkie, że ja – ja! słodyczoholik, małe dziecko uwielbiające lody! – nie zjadłam ich w całości i oddałam tacie. Lody nazywały się Amerykany i już nigdy ich nie kupiliśmy, ponieważ w kolejnym roku na miejsce tej lodziarni powstała całkiem inna, ale to już inna historia… ;-))

    Pozdrawiam Autorkę Bloga i Czytelników! ;-)))

    OdpowiedzUsuń
  48. Mój komentarz różni się trochę od pozostałych, lecz mam nadzieję, że moja praca zostanie doceniona :)
    yatagirl@wp.pl

    Moja kulinarna historia to wakacje we Włoszech. Już nigdy nie zapomnę jak uciekałam z wody, po tym gdy jakiś chłopiec wyłowił obok mnie coś na kształt kalmara. Nigdy nie zapomnę miny kelnera, któremu zrobiliśmy niezły kawał. Nie zapomnę 50 stopniowego upału i pływania w przejrzystej wodzie. Na zawsze zapamiętam smak prawdziwej włoskiej lasagne i pizzy z kremem pistacjowym. Podróż taka jak ta sprawia, że zakochujesz się we włoskiej kuchni i wszystkim co włoskie. Jednak tego nie da się wyrazić słowami. Dlatego swoją historię zawarłam w filmiku:

    http://www.youtube.com/watch?v=NsWaJAMYJHs

    (bardzo proszę o włączenie filmiku, który zalinkowałam na youtube - to moje zgłoszenie; filmik jest niepubliczny, tzn. tylko osoby posiadające link mogą obejrzeć filmik).

    OdpowiedzUsuń
  49. Mój e-mail:
    forgetmenot.magdalena@gmail.com

    Mam kilka wspomnień kulinarnych...Są jak ptaki schwytane w klatki, czasami wyskakują, czasami uciekają i przychodzą na zawołanie lub swawolą bez końca.

    Pamiętam...Dzieciństwo, okres jakiejś biedy, może miałam lat 5, może 8. Nie pamiętam siebie, ale widzę cebulę położoną na chlebie z masłem, jak patrzyłam się na talerz i bardzo nie chciałam tego jeść, ale w tym czasie nic innego nie było. I smutne oblicza rodziców, jakby przepraszające....

    Pamiętam Wigilię, dużo ludzi, wielka choinka (wtedy chyba jeszcze sztucznych nie było?), stół uginał się od jadła wszelakiego. A ja czekałam na dziadka, który miał mieć dla mnie pomarańcze. A był to PRL i tzw. cytrusy to był szał! Nie wiem dlaczego te dziadkowe były lepsze od innych ( w końcu były tzw. paczki i takowa znalazła się w domu), ale tylko na te dziadkowe czekałam. To moje ostatnie wspomnienie dziadka żywego...

    Pamiętam stara kuchnię, taką z „fajerkami”, z węglem i drewnem. Mama robiąc makaron zostawiała okrawki ciasta makaronowego, które potem piekła na gorącej kuchni, wprost na fajerkach. One lekko puchły, powstawały bąble i lekkie rumieńce. Uwielbiałam je! Wprost z kuchni, gorące, lekko przybrudzone smakowały wybornie...Smak nie do odtworzenia bez takiej kuchni...

    Pamiętam króliki. Było ich po kilka w 4 klatkach. Dziadek trzymał je na pasztety wielkanocne. Nigdy jakoś nie przetworzyłam informacji „królik=pasztet” , ale jago smak uwiódł nawet to kilkuletnie dziecko, którym wtedy byłam, skoro wspominam go do tej pory. Obłędny, pachnący, z chrupiącą skórką...

    Te smaki stanowią moją tożsamość, zarówno lat tych tłustych krów, jak i tych chudych.

    Pozdrawiam,
    Magda :)

    OdpowiedzUsuń
  50. Moja historia wiąże się z moim pierwszym daniem dla (notabene pierwszego) Ukochanego i jest dosyć ostra… Zależało mi na daniu prostym i szybkim, gdyż byłam ograniczona i w kasie i w czasie. Padło na makaron, a jakże! Do tego podsmażana cukinia (leniwie wijąca się po ogrodzie sąsiadki), czosnek, bazylia (z własnej doniczki), śmietana (jak zwykle w moim przypadku zastąpiona jogurtem), sok z cytryny, troszkę parmezanu i chilli (w zastępstwie można było użyć zmielonych płatków lub sproszkowanej harrisy, ale zdecydowanie postawiłam na świeżość).

    Po męczącym dniu na uczelni wróciliśmy z Ukochanym do mieszkania i w międzyczasie, gdy On śpiewał pod prysznicem, ja śpiewająco zabrałam się za kolację. Raz, dwa, trzy, gotowe! Stolik udekorowany, ja też. Ukochany wchodzi, a Jego piękny zapach miesza się z pięknym zapachem naszych talerzy. Zajadamy. Pierwszy kęs. Super! Drugi kęs. Może tylko mi się zdaje…? Trzeci kęs. Zmieniamy kolory. Z białych na iście indiańskie. Pożar! Pożar w gębie! Łzy lecą, z nosa kapie, ciało pali się od wewnątrz! Szybko włącza mi się lampka (czerwona jak nigdy!) i lecę do lodówki po kefir – jest! Cały kubek! Cały, wspaniały, nieprzeterminowany, życie ratujący kubek! Po 15 min. powracają podstawowe funkcje życiowe. No dobrze – myślę sobie. Gdzie, roztrzepańcu, zrobiłaś błąd? Czego się nie doczytałaś? I myślałam i myślałam. Iii! Mam winowajcę! Chilli! Przepis podawał jedną papryczkę na cztery osoby. Ruszyłam zatem do marketu w poszukiwaniu rzeczowej papryczki. I tak to się dzieje jak ‘baba ze wsi do wielkiego miasta przyjedzie’. Chilli jak chilli – widziałam przecież nie raz, małe i czerwone. Jest? O, jest! Jakaś taka dziwnokształtna i bardzo mała jak na małą, ale w takim razie dodam całą. Po odejściu od kasy paragon wciskam w kieszeń i wracam do mieszkania. Rzucam się w takim razie po tym kefirze, po paragon właśnie i czytam: habanero. Gnam zatem z zapytaniem do niezawodnej cioci Wikipedii i już nie mam wątpliwości cóż nadało tej piekielnej ostrości.

    No ale tak: talerze zostały pełne, a nasze brzuchy puste. A czym uraczą nas studenckie szafki? Mąka, trochę cukru, jajko, mleko, maminy mus z jabłek… = naleśniki! Jeden, drugi, trzeci leci! Jest pysznie! Zajadamy, brzuchy się cieszą, my też! A ja… gdy tak sobie stoję przy tej patelni z tym kolejnym okrągłym plackiem czuję nagle jak obejmują mnie w pasie ciepłe ręce, a na szyi ukłony składają słodkie, jabłkowo-cynamonowe pocałunki… Dzięki ci, o habanero, ostrzycielko zmysłów i apetytu, niezawodny afrodyzjaku…

    Zostawiam piernikowe pozdrowienia - Domina :-)
    domina.m@o2.pl

    OdpowiedzUsuń
  51. Będąc dzieckiem każde wakacje, razem z rodzeństwem, spędzałam u dziadków na wsi. Babcia gotowała, i nadal gotuje, wspaniale. Domowe obiadki, pyszne zupki i oczywiście ukochane przez dzieci słodkości - ciastka, ciasta, galaretki, kisiele i budynie domowej roboty. Natomiast dziadek, hmm..., dziadek zrobi dobrą herbatę. Pewnego dnia babcia pojechała do miasta załatwić jakąś sprawę, miała również zrobić zakupy spożywcze, a my zostaliśmy z dziadkiem. Pora obiadu, babci nie ma, zakupy nie zrobione. Dziadek coraz bardziej się stresuje. Dzieci - niejadki dopominają się o jedzenie, marudzą. I co robi dziadek. Bierze stary chleb, kroi na kromki, z kurnika parę jajek, obtacza chleb w jajku, trochę soli i smaży na patelni. Babcia przyjeżdża, a dzieci szczęśliwe i najedzone. Od tamtej pory, mimo iż dzieckiem już dawno nie jestem, zawsze gdy jesteśmy u dziadków mam ochotę na chleb w jajku, i smakuje mi tam tak jak nigdzie indziej. I choćby babcia zrobiła najbardziej wyszukaną potrawę, jakiś sentyment pozostaje do tego zwykłego "dania". Z wakacji u dziadków pamiętam jeszcze konkurs który wymyśliła moja babcia. Codziennie wieczorem zapraszała dzieci z którymi się przyjaźniliśmy do siebie i robiła konkurs kto wypije najwięcej szklanek mleka. Już wtedy babcia stworzyła swoją własną akcję "Pij mleko, Będziesz wielki":). Do wygrania codziennie była czekolada. Ja nie byłam jakoś strasznie łakoma, więc szczególnie nie zależało mi na wygranej. Zwłaszcza dlatego, że u dziadków słodyczy dla nas nie brakowało. Moja siostra jednak bardzo chciała wygrać. I niestety źle się jej łakomstwo skończyło:) Po tamtym incydencie przez jakiś czas unikała mleka, ale czekoladę tamtego dnia wygrała:)
    Tak czytałam wszystkie komentarze i stwierdzam, że każdy ma jakąś swoją ciekawą historię związaną z kulinariami:) Mam nadzieję, że moja też Wam się spodoba.
    Pozdrawiam, Żaneta
    zanetka725@wp.pl

    OdpowiedzUsuń
  52. Właściwie cały nasz związek od początku opierał się na jedzeniu, próbowaniu, gotowaniu. Oboje lubimy poznawać nowe smaki, dobierać do nich wina, podawać potrawy w fajny sposób. Zabawa w małe przyjemności i podnoszenie sobie tym samym poziomu życia. Chyba po części właśnie to nam pomogło złapać kontakt, a wspólne gotowanie powoli zaczynało stawać się rytuałem. Od momentu poznania wszystko potoczyło się szybko i intensywnie. Może też dlatego, że po niecałych dwóch miesiącach znajomości miałam wyjechać na kolejne dwa. Ciężko było pogodzić się z tak długą rozłąką. Nie zdążyliśmy się jeszcze sobą nacieszyć, a tu ten wyjazd. J. stwierdził, że zrobi mi niespodziankę i dzień przed wyjazdem zabierze mnie na piknik. Dokładnie przemyślał menu, poradził się swojego guru - siostry i kazał mi mieć rower w pogotowiu. Pogoda. Co prognoza to inna, ciężko przewidzieć. Rano okazało się, że pada. J. nie poddawał się. Stwierdził, że zrobi mi niespodziankę na miejscu. Polak potrafi więc tego dnia narodziła się też idea piżamowych-piknikowych niedziel. Poprosił. Nie! kazał mi zostać w pokoju, a sam uciekł do kuchni. Co jakiś czas tylko wpadał i sprawdzał coś w zakładkach przeglądarki. Rozleniwiona słuchałam muzyki i szumu deszczu za oknem, który uwielbiam. Z mojego błogostanu wyprowadził mnie nagły huk. Cisza. Śmiech. J. wpadł do pokoju cały w czekoladzie. Miał ją wszędzie! Na twarzy, na ubraniach, w swoich cudnych kasztanowych włosach, a nawet uszach. Wyglądał komicznie, ale z wielką powaga zaprosił mnie do kuchni na czekoladowe fondue z owocami. Już wtedy wiedział jak bardzo ją lubię. A jego mieszanka mlecznej i gorzkiej okazała się hmmmm… Wybitnie pyszna (mam nadzieję, że tego nie przeczyta, bo popadnie w samouwielbienie). Do tej pory nie wiem w jakim celu to robił, ale okazało się, że chciał polać (gorącą) czekoladą balon, a ten mu wybuchł. Męska logika. Kolejne godziny spędziliśmy na jedzeniu, brudzeniu się (zdjęcia) i szorowaniu kuchni z czekolady. Jak w bajce o Kopciuszku, tylko że z Królewny znowu stałam się dziewczyną do sprzątania…, ale tylko na chwilę!

    paj.katarzyna@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  53. Odkąd pojawił się na Twoim blogu ten konkurs myślałam nad wybraniem historii, którą chciałabym się podzielić. Ostatecznie doszłam do wniosku, że opowiem Ci o moim pierwszym "gotowaniu", bo myślę, że to wydarzenie wpłynęło dość istotnie na fakt, że dzisiaj uwielbiam gotować i śmiało eksperymentuję w kuchni.

    Po raz pierwszy przygotowałam coś samodzielnie mając około 6 lat. W gruncie rzeczy sama nie byłam, bo była ze mną moja najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa mieszkająca tuż za ścianą (starsza o całe 1.5 roku). Ja i Ola postanowiłyśmy uszczęśliwić niezwykle naszych rodziców i przygotować coś dla nich. Myślę, że byłyśmy bardzo podekscytowane tą odrobiną samodzielności w kuchni. Przygotowanie to najlepsze słowo opisujące nasze działanie, ponieważ gotowanie to zdecydowanie za wiele powiedziane. Niestety nie był to czas gdy każdą chwilę uwiecznia się na fotografii, dlatego dzielę się jedynie historią, ponieważ zdjęcia nie mam.

    Kuchnia w mieszkaniu moich rodziców obfitowała w owoce, dlatego wybrałyśmy owocową sałatkę (może były też inne powody jej wyboru, ale to umknęło z mojej pamięci). Pokroiłyśmy wszystkie owoce jakie wpadły nam w ręce, często zapominając o takich drobiazgach jak wycięcie gniazd nasiennych z jabłek czy obranie ich. No ale kto by myślał o takich rzeczach w naszym ferworze pracy. Sześciolatka jest w stanie wykazać się wielkim entuzjazmem jeśli chodzi o takie działania :) A skórki - kto by się przejmował. W końcu najwięcej witamin jest pod skórką :) To wszystko sprawiało nam naprawdę wielką radość.

    W każdym razie w tamtym czasie moja mama robiła przepyszne, domowe soki (do dzisiaj żałuję strasznie, że zaprzestała ich robienia - muszę się sama kiedyś nauczyć). Sokownik przez całe lato był używany, a piwnica była wypełniona butelkami z domowym sokiem. Uwielbiałam go. Wraz z Olą postanowiłyśmy użyć domowego soku wiśniowego (który był najpyszniejszy) do naszej sałatki. I użyłyśmy :) Jak najbardziej nam pasował domowy sok wiśniowy do pysznych, świeżych owoców.

    Wszystko szło w miarę sprawnie i pewnie zakończyłoby się sporym sukcesem, gdyby w pewnej chwili sałatka nie wydała nam się zbyt sypka. Krótki przegląd zawartości kuchni i lodówki i w naszej misce z sałatką wylądowała cała kostka masła. Nie wiem, naprawdę nie wiem co skłoniło nas do tego by wybrać właśnie to masło. Ale cóż... stało się.

    Po wymieszaniu wszystkiego z dumnymi minami poszłyśmy sprezentować nasze kulinarne dzieło rodzicom. Nasze mamy popatrzyły na sałatkę (czyli owoce zalane dużą ilością soku, sklejone masłem) i od razu odmówiły jej jedzenia (w sumie nie dziwne... to masło ). Jednak ojcowie stanęli na wysokości zadania i z pełnym uśmiechem na twarzy rozpoczęli konsumpcję i zachwalanie naszej "potrawy". Nie powiedzieli ani jednego złego słowa. Jak można się domyślić byłyśmy wniebowzięte :D

    W taki sposób zakończyła się moja pierwsza samodzielna wyprawa do kuchni. Myślę, że mina mojej mamy, która po tym wszystkim weszła do naszej kuchni musiała być przerażająca - wszędzie było masło i sok wiśniowy. To musiał być naprawdę koszmarny widok :) A mój tata - cóż, po dziś dzień z uśmiechem zjada każdą rzecz, którą mu podam i jeszcze nigdy nie powiedział, że mu nie smakowało. Myślę, że gdyby nie bardzo pozytywna reakcja naszych ojców mogłabym się zniechęcić do gotowania. W ten sposób korzystanie kuchni kojarzyłam z przyjemnością i dość naturalnie przeszłam do gotowania :)

    shinju1@wp.pl

    OdpowiedzUsuń
  54. Jeśli sobota i wszyscy możemy się spotkać przy stole, "niech więc będzie na wypasie" - pomyślałam. Będzie tajska zupa kokosowa z krewetkami. Wszystkie potrzebne produkty w domu są, oprócz mleczka kokosowego. Zasuwam więc rowerem, przerzutka ustawiona na najwyższy stopień trudności i nie idzie nic zmienić. Przebijam się przez nieodgarnięty śnieg. Ciężko, ale jadę, bo sklep na wsi nie jest tak daleko mojego domu. W jednym sklepie - mleczka brak - tak wcześniej myślałam, więc idę do drugiego - tam ostatnio nie było z nim problemu. Zniecierpliwiona czekam w kolejce. Okazuje się, że tutaj też nie dostanę mleka, ani nawet śmietanki. Skoro już sobie wczoraj zaplanowałam tą zupę - to zaciskając zęby jadę do pobliskiego miasteczka. Po drodze psy gonią, a ja przyspieszyć nie mogę, bo mam trudności z jechaniem w ogóle. Jeszcze większy problem pojawia się, gdy do pokonania jest górka - schodzę zasapana z rowera i prowadzę go z językiem spuszczonym do ziemi. Wchodzę do jednego sklepu: mleczka brak, w drugim pocieszają "będzie Pani miała ciężko z tym mlekiem". Nie poddaję się, obmyślam drogę do położonego na drugim końcu miasta marketu (mając w pamięci, że w domu zostawiłam na gazie płukankę do włosów), przejeżdżam koło mini-delikatesów i postanawiam do nich wejść. I co się okazuje - że znalazłam mleczko w najmniej spodziewanym miejscu. Wzięłam 4 puszki, tak na zapas.
    Gdy już dojechałam do domu (było łatwiej, bo z górki), gotowanie poszło błyskawicznie, a całość idealna na zimowe chłody.

    Pozdrawiam i życzę, by zawsze mieć zapas czegoś kokosowego w domu

    Silver Teaspoon
    mhadrys@o2.pl

    OdpowiedzUsuń
  55. Kuchnia to magiczne miejsce przepełnione niepojętą treścią w którym najważniejsza jest wszelka równowaga. Kiedy przebywam w kuchni pobrzękiwanie garnków mnie uspokaja i sprawia, że mogę odnaleźć w sobie równowagę radości z życia:) To dla mnie miejsce pełne artystycznej atmosfery i przeniknięte włoską finezją, gdzie daje wyraz swojej pasji i inspiracji kuchennym fantazją:) Smażona kaczka z żurawiną przełamana słodyczą limonki, placki ziemniaczane z sosem kurkowo – śmietankowym, zupa z zielonych warzyw czy ciasto z orzechów włoskich...brzmi smacznie prawda?

    Ale zanim nauczyłam się całkiem dobrze gotować prawie spaliłam klasztorną kuchnie:)

    Kiedy chodziłam do szkoły moi rodzice pracowali od rana do wieczora, a ja po powrocie z lekcji siedziałam sama w domu. Niedaleko był mały klasztor a siostry w nim mieszkające prowadziły mały pensjonat. Zaczęłam tam chodzić i ...zaczęłam poznawać ich życie. Najbardziej spodobała mi się ich kuchnia. Zawsze coś się w niej działo, pachniało, piekło...Tak mi się spodobało, że przybiegałam tam prawie każdego dnia. Przyglądałam się kuchni, która zatrzymała się w miejscu, wszystko było robione spokojnie i z radością serca. Poznałam kuchenne sekrety, które towarzyszą mi do dziś.

    Gotowało się tam na węglowej kuchni węglowej, która dostarczała wielu zabawnych sytuacji zwłaszcza kiedy ja przy niej stałam. Kiedy piekłam swoje pierwsze ciasto, byłam tak podekscytowana i pełna dziecięcej radości, że co chwilę dokładałam do pieca drewno. Nagle zaczęło się dymić, a z pomiędzy blach wydobywał się ogień. Trochę się kuchnia przydymiła a ciasto dość spiekło:) Te ciasto to Miodowiec z orzeźwiającym kremem czekoladowo – miętowym i prażonymi migdałami. Wydaje się być mroczna obietnica zakazanych rozkoszy. Te ciasto to klasyka przełamana odważnym detalem i wyrafinowaną formą – jakby połączenie włoskiej finezji i klasztornej prostoty.Jest wyrazem prawdziwej pasji i niezwykłej inspiracji dzięki czemu jego wykonanie to przyjemnie drżąca ekstaza i nieprzyzwoite zatracenie się w cząstce słodyczy:)

    I od tego ciasta i tej klasztornej kuchni zaczęła się moja pasja przebywania w kuchni..:)

    Cecylia

    cecylia6@op.pl

    OdpowiedzUsuń
  56. Każda chwila spędzona przy gotowaniu to pasmo emocji, które mnie dotykają. Zawsze towarzyszy mi oczekiwanie czy wybrana przeze mnie potrawa zasmakuje osobie dla której ją przygotowuje? Czy danie się uda? A potem radość z udanego przepisu lub smutek, frustracja jeśli coś nie wypali. Wydaje mi się, że owe uczucia doznaje każdy gotujący, ale przy ogromie myśli i zdarzeń każdego dnia stają się one małe, blade, nieważne.
    Od jakiegoś czasu moje gotowanie nabrało nowych barw. Trzy lata temu w moim życiu zamieszkał mały człowiek. Na początku każdej wprowadzanej potrawie towarzyszył strach czy nie zaszkodzi ona malcowi. A zarazem radość wraz z każdym wprowadzonym produktem i kolejną potrawą. Ale dopiero pomoc mojego dziecka przy przygotowywaniu posiłków i wielkie szczęście, jakie widzę w tej małej istotce sprawiło, że moje serce zaczęło śpiewać z radości. Mamy taki rytuał, że sobotnie ranki spędzamy razem piekąc jakieś ciasto raz jest to jabłeczni raz drożdżówka. Mały miesza, uciera, dosypuje mąki, dodaje jajka (najczęściej całe ze skorupkami :) ).Potem oczywiście w ruch musi iść odkurzacz i mop, ale radość, którą to nasze gotowanie daje mojemu dziecku i oczywiści mnie jest dla mnie bezcenna. Tomasz zaraz po wstaniu woła, że na śniadanie chce placki, naleśniki czy grzanki i z największa przyjemnością pomaga przy ich przygotowaniu. Ostatnio zażyczył sobie placków z jabłkami i jakież było moje zdziwienie gdy Tomek zamiast sam zjeść zabrał talerz i zaniósł tacie do łóżka śniadanie (mina męża była bezcenna niestety nie uchwyciłam jej aparatem :( ).
    Wydaje mi się, że wielu z nas nie potrafi wyodrębnić tej gamy uczuć, jakie towarzyszą gotowaniu. Dla wielu to tylko chwile konieczne do zaspokojenia głodu nie potrafią odnaleźć w nich ukrytych emocji, które dla mnie są kwintesencja całego dnia :)
    Przesyłam zdjęcie mojej pociechy pomagającej piekącej drożdżówkę z maki orkiszowej :)
    Pozdrawiam
    alicjaozon@o2.pl
    Ps. Wszystkiego najlepszego z okazji wtorkowych urodzin :)

    OdpowiedzUsuń

Daj znać co myślisz!